piątek, 22 stycznia 2016

Droga do Lalibeli

Droga do Lalibeli

11 stycznia 2016 r.

W Etiopii właściwie wszystkie dalekobieżne kursy autobusowe i minibusowe wyruszają w drogę o haniebnych godzinach. Z reguły najpóźniej o szóstej rano (00 czasu etiopskiego) – takie jest przynajmniej założenie rozkładu jazdy. Tak też było z naszym busikiem z Bahir Dar do Weldyi. Mieliśmy miejsca siedzące, ale o wygodzie można było tylko pomarzyć. Google twierdziło, że do Gasheny, gdzie musieliśmy wysiąść, będziemy jechać około trzy i pół godziny. Świeżo wybudowana chinese road prowadzi przez wioski i pola wspinając się na wysokość 4.321 m.n.p.m. Zadziwiające, że jeszcze niedawno droga ta nie była utwardzona. Po około trzech godzinach poklepałem pana kierowcę po ramieniu i powiedziałem, że prosimy o wysadzenie nas w Gashenie. Tak też się stało. W Etiopii, podobnie jak np. w Birmie, trzeba zazwyczaj zapłacić za całą trasę (w naszym przypadku za bilet z Bahir Dar do Weldyi), choć chcemy wysiąść w połowie drogi. Cena za przejazd wynosiła 15$ od osoby z uwzględnieniem podwiezienia nas z hotelu na dworzec.

Gashena to typowa osada wyrosła na skrzyżowaniu dróg. W tym przypadku zawdzięcza ona swoje istnienie głównej drodze z Gondaru i Bahir Dar do Weldyi (Woldiy) i Dessie. Można tu znaleźć połączenie do Lalibeli (64 km) albo do Kon. Powitały nas tu skutki wypadku drogowego. Jeden busik leżał na boku, drugi miał rozbitą szoferkę. Nie widziałem ofiar, ani karetki. Aby złapać autobus lub bus do Lalibeli należy przyjechać tu wcześnie. Jeśli dotrzemy po południu może to skutkować koniecznością pozostania w Gashenie na noc. Jest to możliwe, ale nie ma tu regularnego hotelu ani bed-and-breakfast w europejskim rozumieniu. Widziałem, że publiczne autobusy na trasie pomiędzy Dessie i Gondarem/Bahir Dar zatrzymują się w okolicach skrzyżowania z drogą odchodzącą do Lalibeli nie wjeżdżając na dworzec. Aby trafić na tak zwany dworzec autobusowy trzeba cofnąć się kilkaset metrów od skrzyżowania z drogą do Lalibeli w kierunku Bahir Daru i Gondaru, a następnie skręcić w przecznicę w lewo. Na końcu tej drogi znajduje się plac, który pełni rolę dworca dla licznych, ale nie wszystkich, minibusów i autobusów, w tym dla publicznego autobusu do Lalibeli. Ten ostatni odjeżdżał o godzinie dwunastej (czyli o szóstej czasu liczonego na sposób etiopski). Standardowo nasze bagaże wylądowały na dachu, a my ledwie mieściliśmy się na siedzeniach w środku. Razem z nami jechały jeszcze trzy blade twarze. Bilet kosztował 100 Birr. Tyle samo płacili nasi biali współpasażerowie za całą trasę z Dessie. Podróż ziemną, krętą i wyboistą górską drogą była trudna. Zajęła sporo ponad dwie godziny, choć jest to tylko ok. 64 km. Przez cały czas kierowca na cały regulator serwował lokalne rytmiczne przeboje.

W Lalibeli zarezerwowaliśmy telefonicznie nocleg w Alef (Aleif) Paradise Hotel za 25$ za etiopski pokój pojedynczy z dużym podwójnym łóżkiem i śniadaniem. Hotelik ten ma bardzo dobre opinie na tripadvisor.com. Ten sam pokój w czasie Geny albo Timkatu kosztuje 100$ only. Naszym zdaniem standard był niezły. Pokój miał balkon i okno na całą ścianę. Codziennie rano w zaroślach za oknem buszowała rodzina małych małpek. Niestety nie znam tego gatunku (po obu stronach pyszczków miały jakby białe bokobrody). Śniadanie było podstawowe. Do wyboru jedno danie z karty śniadaniowej plus kawa albo herbata, grzanki, mikro spodek z dżemem i masłem. Mleko do kawy ostatniego dnia już się nie zmieściło w standardowym zestawie śniadaniowym:). Poza okresem Geny i Timkatu w Lalibeli są generalne hotelowe pustki i można negocjować ceny noclegów. Warto zadzwonić i zapytać. Trzeciej nocy coś nas pokąsało. Nie widziałem chmury komarów, a i znaczna wysokość nad poziomem morza nie sprzyja rozwojowi tej plagi, czyli pozostaje druga ewentualność – bed bugs. Cóż, od czasu do czasu taki wypadek się zdarza w drodze. Ostatni pamiętam z Singapuru z dużo lepszego hotelu. Groźne to to nie jest, ale przez kilka dni trochę swędzi. Nie wolno drapać.

Tego dnia w Lalibeli poszliśmy tylko na kolację. Było już trochę za późno, aby sensownie zacząć zwiedzanie (kompleks jest czynny do siedemnastej, niektóre obiekty do osiemnastej). Warto się dobrze przygotować do zwiedzania, gdyż bilet, pięciodniowy (sic!), kosztuje równe 50$. Baaardzo słono zważywszy, że jest to faktycznie tylko kilka niewielkich kościołów. Co do zasady jest ich jedenaście, ale w ten sposób np. w Bazylice Mariackiej w Krakowie trzeba byłoby liczyć każdą kaplicę za odrębny kościół. Z drugiej strony pięciodniowy bilet nie ma żadnego uzasadnienia (jak np. kilkudniowe bilety w ogromnym kompleksie przy Siem Reap), bo w takim czasie można byłoby tu przeprowadzić kompleksowe wykopaliska archeologiczne. No cóż, faranji przyjechał, faranji zapłaci.

Swoją drogą to fascynujące, że aby dostać się do Lalibeli, gdzie przecież znajdują się największe atrakcje turystyczne kraju, a z pewnością jest to epicentrum kręgu historycznego, trzeba tłuc się co najmniej dwoma autobusami oraz nocować po drodze w Dessie, Weldyi albo Bahir Dar. Nie wspomnę już o ostatnim odcinku drogi z Gasheny, który w obecnym stanie dla zwykłego auta jest przejezdny, moim zdaniem, tylko w porze suchej. Gdzieś też czytałem, że Lalibela jeszcze w latach 70. XX wieku była właściwie odcięta od świata...

Jutro zobaczymy Bet Giyorgis. Nie uwzględniam możliwości rozczarowania.



Poszukiwacze zaginionej arki

14-15 stycznia 2016 r.

Przedpołudniem przylecieliśmy na malutkie lotnisko w Aksum. Wcześniej zarezerwowaliśmy pokój w Africa Hotel. Pierwszym z brzegu hotelu z przewodnika i najpopularniejszym wśród backpakersów. Cena za pokój z łazienką to 250 Birr (single dla dwóch osób bez śniadania, ale z odbiorem z lotniska). Jak zwykle najpierw poszliśmy uzupełnić poziom węglowodanów do juice baru. Formalnie w hotelu jest bardzo dobry zasięg wi-fi, ale po raz kolejny nie oznaczało to możliwości uzyskania realnego połączenia.

Centralnym punktem Aksum jest wielki plac pośrodku którego rośnie piękny i olbrzymi figowiec. Wygląda on jak archetypiczne drzewo z dawnych afrykańskich powieści podróżniczych. Pod jego rozłożystą koroną mieści się kilka tradycyjnych kawiarni. Postanowiliśmy przysiąść tam na chwilę. Bieżącą wodę zastępuje wielki plastikowy kanister i dwie miski. Jedna służy do wstępnego mycia naczyń, druga do ostatecznego. Oprócz tego jest kilka malutkich stołeczków, naczynie na węgiel drzewny, wachlarz do rozdmuchiwania żaru i gliniany dzbanek do przyrządzania buny. Kawa jest też na miejscu palona z zielonych surowych ziaren na małej blaszanej patelni. Gdy pani właścicielka kawiarni stwierdzi, że kawa jest już upalona, to podsuwa kopcącą patelnię pod nos klienta. Nasza aprobata dla dymu i woni dobywającej się z rondelka, bo przecież doskonale znamy się na paleniu kawy domowym sposobem, oznaczała, że można ziarna utłuc na boku w moździerzu. Reszty można się już domyśleć. Przy podawaniu kawy, oprócz filiżanek z czarnym ukropem, dostaje się też naczynie z węgielkami posypanymi ziołami zapachowymi. Zgodnie z rytuałem należy zaliczyć trzy takie tury. Należy jednak pamiętać o mocy tutejszej kawy, późniejszych trudnościach ze snem, jeżeli coffee ceremony dosięgnie nas wieczorową porą, a także o ewentualnych zaleceniach lekarskich w przypadku np. nadciśnienia tętniczego. Cena takiej kawy waha się od 5 do 10 Birr. W lokalach dla lokalsów buna może być darmowa przy posiłku. Nieco dalej jest jeszcze jeden taki figowiec. Z okien autobusów tego typu drzewa widać co jakiś czas, ale ten w Aksum był wyjątkowy.

Budynki otaczające placyk, w zasadzie bez wyjątku, opanowane zostały przez warsztaty krawieckie i sklepy tekstylne. Wiele fasad jest pomalowanych w bardzo jaskrawych kolorach. Domy przy Pazza mają też podcienia, co jest prawdziwym ewenementem. To wszystko sprawia bardzo pozytywne wrażenie. Ameryka południowa może to nie jest, ale na afrykańskie warunki jest bardzo ok. W rejonie wspomnianego figowca i Piazza grasują też młodociani fanatycy piłki nożnej, którzy nie odstępowali nas na krok żądając zakupienia im piłki. Nie są jednak w żadnym wypadku niebezpieczni i odmowa nie grozi uszczerbkiem na zdrowiu, ani rabunkiem dobytku. Za Piazza w kierunku zachodnim znajduje się tzw. old quarter. Warto tam się zapuścić i zobaczyć zarówno ładne kamienne domki, jak i real african life w wydaniu relatywnie dużego i dobrze zorganizowanego uniwersyteckiego miasta.

Następnie odwiedziliśmy park archeologiczny ze słynnymi stellami. Wstęp kosztuje 50 Birr. Bilet jest ważny przez trzy dni i obejmuje wszystkie miejscowe zabytki z wyjątkiem kościołów. Te ostatnie jednak zupełnie odpuściliśmy, gdyż są dostępne wyłącznie dla mężczyzn. Z tego samego powodu zrezygnowaliśmy z wyjazdu do klasztoru Debre Damo. W parku stelli szczególnie imponujące są dwa stojące obeliski. Pierwszy to Rzymski Obelisk, o wysokości 24,6 m, który na rozkaz Mussoliniego został przewieziony do Rzymu i zdobił jeden z placów Wiecznego Miasta aż do 2005 roku. Drugim imponującym i nadal stojącym obeliskiem jest stella króla Ezany o wysokości 23 m. Obecnie jest ona „nieco” odchylona od pionu i utrzymywana jest przez specjalną konstrukcję. Trzecia stella, Wielka Stella albo stella króla Ramahai, nadal jest najbardziej interesująca, choć – jak się przypuszcza – upadła i przełamała się na kilka części już przy próbie ustawienia jej pionowo, co miało miejsce na początku IV w.n.e. Wielka Stella jest podobno największym monolitycznym obeliskiem, jaki człowiek kiedykolwiek próbował wznieść. Większość obelisków ma płaskorzeźbienia składające się z niby drzwi i niby okienek, które prawdopodobnie związane są z symboliką przejścia w zaświaty. Pozostałe obeliski, niektóre ustawione pionowo, inne leżące na ziemi, są mniej interesujące. W tym kompleksie są też dostępne podziemne krypty oraz muzeum. Podobno 90% obszaru na których znajduje się park ze stellami nie zostało jeszcze przebadanych archeologicznie. W pobliżu jest jeszcze jeden park archeologiczny ze stellami, Gudid Stealae Field, ale my już sobie darowaliśmy jego odwiedzenie.

Pierwszego dnia w Aksum zdążyliśmy jeszcze zobaczyć tzw. łaźnie królowej Saby. Ten spory zbiornik znajduje się blisko głównego, północnego, parku archeologicznego ze stellami. Obecnie służy jako zbiornik wody prawdopodobnie pitnej. Mimo brązowej barwy widać, jak kobiety i dzieci nabierają wodę do ogromnych kanistrów i odchodzą z ciężkim ładunkiem do domów. Takiemu celowi zbiornik służył także w przeszłości i tylko legenda wiąże go z potrzebami higienicznymi królowej Saby.

Następnego dnia poszliśmy najpierw do kompleksu kościołów St. Mary of Zion (Tsion) oraz obejrzeć budynek, gdzie ma być przechowywana Arka Przymierza (wszystkie obiekty znajdują się w jednym miejscu). Zważywszy, że nowy kościół St. Mary of Zion, wybudowany na polecenie Najjaśniejszego Pana Hajle Selassie, nie jest szczególnie atrakcyjny (stanowi rodzaj kopulastego okrąglaka), że stary kościół (trzecia jego wersja, bo dwie starsze były sukcesywnie niszczone przez najazdy islamistów z sąsiadujących terytoriów) nie jest dostępny dla kobiet oraz z uwagi na fakt, że kaplica z Arką Przymierza też nie jest ciekawa, nikogo tam nie wpuszczają (oprócz jednego dożywotnio wyznaczanego księdza), a bladym twarzom nie pozwalają zbliżyć się nawet na rzut kamieniem do ogrodzenia, długo zastanawialiśmy się, czy warto jest wydać po 200 Birr na taką atrakcję. Ostatecznie zdecydowaliśmy się. Naszym zdaniem najciekawsze jest muzeum, które zawiera sporo interesujących eksponatów starszych i młodszych. Oprócz jakości eksponatów, po raz kolejny, zadziwił nas stan ich przechowywania. Wszystko jest tam kompletnie zakurzone, a w czasie naszego pobytu myszy głośno buszowały za lub w środku szafy z szatami cesarskimi.

Następnie poszliśmy zobaczyć etiopską wersję Rosetta Stone, czyli King Ezana's Inscription. Znajduje się ona w bardzo niepozornej budce po lewej stronie drogi prowadzącej obok tzw. łaźni królowej Saby. Jak zwykle kamień został odkryty przypadkowo w 1988 r. Jest on zapisany z trzech stron w językach sabeańskim, ge'ez i w grece. Kamień pochodzi z ok. III. w. n.e., a zapis ma dotyczyć, ni mniej ni więcej,wielkich dokonań króla Ezany.

Nieco dalej znajdują się grobowce królów Kaleba i Gebre Meskela. Aby tam dotrzeć trzeba iść dalej tą samą drogą jeszcze kilka chwil w kurzu i pyle. Po drodze napotkaliśmy całą masę dzieciaków, które zależnie od potrzeb wysuwały roszczenia finansowe (hallo money), chciały być dożywione (hallo candy) albo zgłaszały braki w wyprawkach szkolnych (give me a pen). My mieliśmy tylko cukierki, ale dawkowaliśmy je ostrożnie, bo wszystkich potrzeb w Aksum nie mogliśmy zaspokoić.

Później poszliśmy oglądać starą dzielnicę. Jej krótki opis już zamieściliśmy powyżej. Naszym zdaniem zdecydowanie warto tam pójść.

Po wyczerpaniu zapasów energii odpuściliśmy sobie zwiedzanie ruin poza miastem i poszliśmy uzupełnić węglowodany i proteiny.

Następne dni naszych wakacji chcieliśmy spędzić w miejscowości Wukro, które jest położone ok. 300 km od Aksum. Niestety oznaczało to, że najpierw trzeba pojechać do miejscowości Adwa. Tam konieczna jest zmiana środka lokomocji na jadący do Adigratu. W Adigracie zaś należy przesiąść się do autobusu jadącego do Mekele. Wukro jest położone ok. 45 km przed Mekele. Reasumując mieliśmy w perspektywie cały dzień jazdy etiopską komunikacją zbiorową. To zazwyczaj wymaga uprzedniego i następczego wypoczynku.

W Aksum można zorganizować sobie wycieczkę do Danakil Depression (bardzo drogo; nie mniej niż 125-150$ za dzień za osobę; wycieczka zaś trwa zazwyczaj 4 dni i 3 noce) albo do kościołów w Tigrai. Ta ostatnia wycieczka to w przypadku dwóch osób wydatek 250$ (samochód z kierowcą i jeden nocleg, ale bez wstępów do kościołów). My postanowiliśmy pojechać do kościołowego epicentrum samodzielnie i na miejscu w Wukro poczynić odpowiednie kroki. Zamierzaliśmy się bowiem skupić na kościele w samym Wukro i na trzech kościołach znajdujących się w rejonie wiosek Dinglet, Teka i Tesafi (Takatisfi Clouster). Danakil Depression poczeka, aż wyjazdy tam będą bardziej przystępne, a w szczególności nie trzeba będzie się opłacać kacykom z pogranicza Erytreii oraz wynajmować uzbrojonej obstawy.

Na zakończenie opisu naszego pobytu w Aksum chcemy jeszcze dodać, że  fakt przechowywania Arki Przymierza w Aksum wydaje nam się oczywistą mistyfikacją, choć wszyscy miejscowi są święcie przekonani o prawdziwości takiego twierdzenia...




Piazza i wielki figowiec
Kolorowe fasady w Aksum
Wielka stella
Stary kościół St. Mary of Zion (trzeci z kolei)
Stella króla Ezany
Kaplica gdzie ma być przechowywana Arka Przymierza

wtorek, 19 stycznia 2016

Lalibela

12 – 13 stycznia 2016 r.

Zwiedzanie kościołów Lalibeli zaplanowaliśmy na dwa dni. Można to załatwić w jeden dzień, ale nie mogliśmy sobie w tym miejscu pozwolić na bylejakość. Nie w Lalibeli. Warto tu obejrzeć wszystko spokojnie i dokładnie, a nawet wrócić w ulubione miejsce jeszcze raz o innej porze dnia, gdy słonko świeci z innej strony. Mała jest szansa na ponowną wizytę, a gdy jakimś cudem jeszcze tu zawitamy zastaniemy zupełnie inny świat.

Lalibela jest położona bardzo wysoko w górach, na poziomie 2.630 m.n.p.m. Podobno liczy ok. 20.000 mieszkańców. Gdyby pominąć kościoły króla Lalibeli, nie ma po co tu właściwie przyjeżdżać. Dokładnie tak samo jak w przypadku Agry. Gdyby nie Taj Mahal i Czerwony Fort nie istniałaby dla turystów.

Kościoły są pogrupowane w dwóch zespołach. W północnym (północno-zachodnim) są Bet Medhane Alem, Bet Myriam razem z Bet Meskel i Bet Danaghel oraz Bet Golghota razem z Bet Mikael. Bet Golghota jest właściwie kaplicą Bet Mikael i są tam cztery piękne płaskorzeźby świętych, niektóre już w całkowitym zaniku. Niestety nie jest on dostępny dla kobiet, które muszą poczekać w przechodnim Bet Mikael. Nieopodal leży grupa południowa (południowo-wschodnia), która składa się z Bet Gabriel-Rufael (obecnie zamknięty na czas remontu; mocno pozorowanego), Bet Merkorios, Bet Amanuel i Bet Aba Libanos. Po drugiej stronie drogi, w odosobnieniu, znajduje się kościół Św. Jerzego (Bet Giyorgis), prawdziwa gwiazda Lalibeli. Wszystkie kościoły, oprócz Św. Jerzego, są obecnie zabudowane zadaszeniami. Ma je to chronić przez negatywnymi skutkami czynników atmosferycznych, ale szkodzi kompozycji fotografii. Wewnątrz kościołów jest mało światła. Jest też co najmniej jeden długi ciemny tunel w grupie południowej. Zatem dobra latarka bardzo się przydaje.

Szczegółów zwiedzania kościołów nie ma sensu opisywać. Trzeba tu przyjechać i samemu poczuć się trochę jak Indiana Jones. Dość powiedzieć, że pominąwszy wielkie święta, nawet w styczniu, czyli w szczycie sezonu, jest tu bardzo mało turystów. Przewijają się pojedyncze niezależne sztuki oraz co najwyżej jedna lub dwie zorganizowane grupy. Moim zdaniem można też pominąć wynajęcie przewodnika, gdyż opisy zawarte w książkach są wystarczające. Lepiej jest móc swobodnie przystanąć wtedy, kiedy nam będzie to odpowiadało, a nawet zabłądzić od czasu do czasu. Trzeba też podkreślić, że żaden z kościołów skalnych Lalibeli nie jest dużym obiektem. Nie ma tam też ogromnej ilości detali wymagającej szczegółowego omówienia. Największym kościołem, z zewnątrz nieco nawiązującym do konstrukcji greckiej świątyni antycznej (z kolumnadą), jest Bet Medhane Alem. Najlepiej zdobiony jest Bet Myriam (freski i płaskorzeźby). Największe wrażenie robi niewątpliwie Bet Giyorgis. Ten ostatni mówi sam za siebie (częściowo jak na poniższych fotografiach). Mój zasób słów i zdolność do budowy zdań niczego nowego tu nie przyczyni. W szczególności mój opis nie doda nic do jego prostoty, symetrii i szlachetności formy oraz tajemnicy, jaką w sobie skrywa ten monolit. Nie potrafię też opisać zapachu, jaki zastajemy, gdy wkraczamy do jego ciemnego wnętrza. Trudno jest też mi jednoznacznie powiedzieć, czy Bet Giyorgis został wybudowany, wyrzeźbiony, czy raczej uwolniony ze skrywającego go kamienia.

Na marginesie wspomnieć też należy, że w niektórych miejscach podczas zwiedzania trzeba się przeciskać przez ciasne otwory, wspinać, schodzić stromymi schodkami i po drabinach albo przemieszczać się ciemnymi korytarzami (co nawiązuje to do przejścia z piekła do nieba).

Jeśli mamy czas, ochotę i odpowiedni budżet możemy wynająć samochód z kierowcą, aby zwiedzić inne skalne kościoły wokół Lalibeli. Nasz budżet nie pozwalał na taką ewentualność. Częściowo odpowiedzialni są za to Jacek i Ewa, o których dezercji cały czas pamiętamy. Koszty wstępów do tych kościołów nie są wliczone do ceny biletu do kompleksu w samej Lalibeli i są znaczne zważywszy liczbę tych świątyń.

Po trzech nocach w Lalibeli w dniu 14 stycznia 2016 r. odlecieliśmy do Aksum (cena biletu 41 $). Podróż lądem trwałaby dwa dni. Rachunek i decyzja były zatem proste.



Bet Giyorgis
Wejście do grupy południowej przez tunel - Bet Amanuel
Bet Maryam

środa, 13 stycznia 2016

Jezioro Tana

09 stycznia 2015 r.

Rejs i klasztory na jeziorze Tana okazały się sporą klapą. Trzy na cztery zakontraktowane klasztory to kompletna porażka. Do piątego nie pozwolono nam nawet pójść z uwagi na brak czasu.

Pierwszy na trasie naszego rejsu był Entos Eyesu. Klasztor położony jest na maleńkiej wyspie i naszym zdaniem jest zupełnie nieinteresujący. Jest to nowy okrąglak, pokryty blachą falistą z pachnącymi nowością kolorowymi malowidłami w stylu ortodoksyjnym. Jedyną ciekawostką jest to, że jest to jednocześnie męski i żeński klasztor... Cena za wstęp 100 Birr. Naszym zdaniem lepiej jest wydać taką kwotę np. w pijalni soków (wystarczy na 5 pysznych soków i jeszcze na spory napiwek dla kelnerki) albo na rzeczywistą bezpośrednią dobroczynność, która jest bardzo tu potrzebna.

Na drugiej wysepce jest klasztor Keban Gabriel. Wstęp 100 Birr, ale mogą go obejrzeć tylko mężczyźni i wyłącznie z zewnątrz. Kobiety mogą sobie posiedzieć przy mnisim straganie albo pójść do tzw. muzeum za kolejne 50 Birr only.

Trzeci klasztor to Azuwa Myryam położony na półwyspie Zege. Wstęp kosztuje kolejne 100 Birr. Tym razem jednak warto było go zobaczyć, choć 5$ od osoby to słona opłata za wejście. Azuwa Myryam jest drewniany, okrągły i pokryty strzechą. Z zewnątrz jest całkowicie odnowiony. Robotnicy kładą ostatnie wiązki słomy na dachu. Jego wewnętrzna struktura trochę przypominała mi stupy tybetańskie. Nawet zapach w środku był trochę podobny do tego obecnego w buddyjskich świątyniach w Tybecie, choć w klasztorach koptyjskich nie palą się świece z masła z mleka jaków. Wewnętrzne ściany w całości są pokryte starymi, moim zdaniem, nienajgorszymi freskami. Wiele z nich, jak to w chrześcijaństwie, ma tematykę przygnębiającą albo pełną wszelakiego okrucieństwa. Sam środek był zamknięty. Dostępna była tylko jakby galeria pomiędzy zewnętrznymi ścianami i znajdującym się w środku koła "prezbiterium". To właśnie ściany tego prezbiterium są pokryte malowidłami. Przed wejściem obowiązkowo zdejmujemy buty.

Mimo jasnego postanowienia w umowie nie mogliśmy pójść do drugiego klasztoru na półwyspie Zege - Ura Kidane Meret. No cóż, nie chcieliśmy, aby łódka odpłynęła bez nas.

Ostatni klasztor na naszym rejsie to Debre Maryam. Podobno bardzo starożytny (z XIV albo nawet z XII wieku), ale obecnie wymurowany kościół to budowla z surowych betonowych pustaków i poryta blachą falistą. Także Debre Maryam to typowy lokalny okrąglak. Nie inaczej i w tym wypadku cena wstępu to 100 Birr od osoby. Jedynym ciekawym elementem jest tu tzw. muzeum. Pan mnich otwiera na życzenie budkę i na ladzie, jak w sklepiku, prezentuje naprawdę imponujące pergaminowe rękopisy. Mnich jest z nich bardzo dumny, ale sposób zabezpieczenia muzeum, stopień zużycia ksiąg i warunki ich przechowywania wskazują, że nie będą już długo istniały przynajmniej w tym miejscu.

Blue Nile Outlet lepiej jest obejrzeć z mostu na który można się udać pieszo lub tuktukiem z Bahir Daru. Hipopotamów nie zaobserwowaliśmy. W czasie rejsu mija się też spore kolonie pelikanów, ale widzimy je ze znacznej odległości.

Wycieczka na osobę kosztowała 250 Birr (bez wstępów do klasztorów) i trwała ok. 5 godzin. Jeśli ktoś bardzo chce, to sprawę może załatwić bezpośrednio na nabrzeżu omijając wszystkich naganiaczy (nawet tych stojących w drzwiach biura danego "armatora"). Przewodnik radzi, aby wybrać łódkę z silniejszym silnikiem - 40 KM (pozostałe mają nie więcej niż 20 KM, a po południu może wiać spory wiatr i słabsza łódka podobno może mieć problem z powrotem do przystani; te ze słabszym silnikiem, które widziałem wracały bez żadnego problemu), sprawdzić jej stan, liczbę zabieranych pasażerów i ilość kamizelek ratunkowych.

Naszym zdaniem lepiej jest jednak pojechać tylko do klasztorów na półwyspie Zege. Można to zrobić samodzielnie mikrobusem za promil ceny rejsu łódką. Można też przynajmniej w jedną stronę popłynąć publicznym promem. Prom z Bahir Dar odpływa ok. 07.00 z nabrzeża.

Naprawdę nie wiem, co nas podkusiło z tą łódką.

Powyższe nasze doświadczenia tego dnia sprawiły, że musieliśmy pilnie odreagować stres. Skutkiem tego, po powrocie do Bahir Dar, oddaliśmy się kompulsywnemu obżarstwu. Najpierw była obiado-kolacja (Agnieszka zjadła pizzę z kapustą (!), a ja shiro i injerę). Następnie usadowiliśmy się w naszej ulubionej pijalni soków (Agnieszka wypiła kufel soku z awokado, a ja dwa - jeden z mango i drugi ananasowy). Później w ulicznej kawiarni skosztowaliśmy etiopskiego wynalazku ja w wersji lokalnej (buna) Agnieszka w wersji de luxe - macchiato. Spokój nadszedł, gdy w drodze do hotelu skosztowaliśmy nieco ulicznych specjałów.

O 18.30 byliśmy już w hotelu. Następnego dnia o 05.30 mieliśmy umówionego tuktuka na dworzec, a tam miał na nas czekać busik jadący do miejscowości Weldiya. Musieliśmy wysiąść w pół drogi w miejscowości Gashena. Z tego miasta jest już tylko 64 km ziemną i górską drogą do Lalibeli.



Azuwa Maryam
Azuwa Maryam

sobota, 9 stycznia 2016

Tis Abay (Smoke of the Nile)

09 stycznia 2016 r.

Udało się. Wstaliśmy o 05.50. Szybki prysznic i śniadanie. Następnie dworzec i poszukiwanie autobusu do Tis Abay, gdzie są przełomy Błękitnego Nilu.

Pobyt w Bahir Dar, o ile jest dobrowolny, zazwyczaj wiąże się z wycieczką do Blue Nile Falls oraz kilkugodzinnym rejsem łódką po jeziorze Tana i do położonych na półwyspie Zege lub na wysepkach klasztorów. Można to zrobić za pośrednictwem każdego hotelu, dowolnego naganiaczo-pośrednika albo samodzielnie.

W przypadku Tis Abay samodzielność wymaga udania się na dworzec, odnalezienia odpowiedniego autobusu i wejścia do środka. To ostatnie może być najtrudniejsze. Autobus odnaleźliśmy. Wedle rozkładu odjazd miał nastąpić nie wcześniej niż o 02.00 (08.00 czasu liczonego na sposób europejski), ale tylko o ile autobus będzie pełny. O dziwo znalazły się dla nas miejsca siedzące. Bilet w jedną stronę kosztuje 15 Birr.

Takim środkiem lokomocji dawno już nie jechaliśmy. Najbardziej do niego zbliżony był birmański autobus do Ngwe Saung Beach (birmański autobus towarowo-osobowy). Dość powiedzieć, że nasz dzisiejszy środek transportu odpalał tylko na popych. W trakcie jazdy mocno wątpiłem, czy dojedziemy nim do celu, choć to tylko ok. 40 km, ale po ziemnej drodze. Trasę pokonaliśmy w 2 godziny zaliczając zapomniane przez Boga przysiółki i zabierając po drodze wszystkich chętnych.

Tis Abay warte jest zobaczenia bardziej niż same przełomy Błękinego Nilu. W soboty odbywa się tu całkiem duży targ i z całej okolicy ściągają ludzie z różnymi różnościami. Jest targ zwierząt. Jest rękodzieło i wyrabiane ręcznie przedmioty użytkowe. Są także owoce i warzywa oraz niektóre artykuły przemysłowe, np. plastikowe sandały w których chodzi cała uboższa ludność. Co ciekawe w Etiopii nie przyjęły się (jeszcze?) japonki, choć myślałem, że używa ich już cały świat. Najfajniejsze było to, że w ogóle nie spotkaliśmy tu turystów. Tym razem z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że byliśmy jedynymi białymi w promieniu kilkudziesięciu kilometrów.

Wioska, podobno ok. 5 tyś. mieszkańców, prawie w ogóle nie jest skażona współczesnością. Oczywiście działają komórki, są plastiki, coca-cola i t-shirty. Prawdopodobnie gdzieniegdzie jest także prąd. Kto chce zobaczyć, niech przyjedzie komunikacją publiczną. Nie będzie żałował. Kto nie chce niech nie przyjeżdża w ogóle albo wynajmie klimatyzowany samochód z kierowcą, który z pewnością będzie przekonywał, że białemu człowiekowi, bez specjalistycznej asysty, grozi tu śmiertelne niebezpieczeństwo kiedy tylko postawi obutą sandałem trekingowym stopę w tej abisyńskiej głuszy. Nie jestem pewien, czy skarby Lalibeli przebiją dzisiejsze rustykalne doświadczenie Tis Abay. Ja już żałuję, że nie zostaliśmy tam na noc. Myślę, że jeżeli jeszcze tu kiedyś przyjadę, to naprawię swój błąd i postaram się zrobić plan wycieczki bardziej rustykalny.

Aby udać się do przełomów Błękitnego Nilu najpierw trzeba kupić bilet (50 Birr each). Przewodnik i ogłoszenie przy okienku z biletami zaleca wynajęcie przewodnika. Oczywiście nikt ani nic nikogo tu nie zje, jeśli puścimy się samopas. Wynajęcie przewodnika ułatwi jednak znalezienie drogi, wspomoże lokalną społeczność, której się nie przelewa, i będzie bardzo sympatycznym doświadczeniem, jeżeli trafi się taki przewodnik jak nasz (16. letni Thomas). Zalecana cena za towarzystwo przewodnika, to 100 Birr. Thomas był tak fajny, że poszliśmy jeszcze razem na colę i kawę, a na koniec daliśmy mu 200 Birr.

Wodospad najbardziej imponujący jest zimą, czyli od lipca do września, kiedy przez jego krawędź przetacza się największy przepływ wody. Obecnie wygląda to jak na poniższej fotografii. Najlepiej podsumował to chyba sam Thomas, który - gdy pokazaliśmy mu w telefonie zdjęcia Iguazu - stwierdził, że Blue Nile Falls to tylko prysznic... Podobno ogólnie przepływ wody zmniejszył się dramatycznie po wybudowaniu elektrowni wodnej powyżej uskoku.

Powrót. Autobusik stał na przystanku. Model o nieco lepszej prezencji od poprzedniego. Przed drzwiami czekał tłum. Thomas powiedział, abyśmy poczekali, a on zajmie nam miejsca. Gdyby nie on nie weszlibyśmy do środka, nie mówiąc o zajęciu miejsc siedzących. W czasie odjazdu i aż do połowy drogi autobus był wypełniony ludźmi i towarami w takim stopniu, że można to skwitować tylko analogią do sardynek w puszcze.

Muszę przyznać, że lubię takie swojskie klimaty. Tylko w taki sposób mogę zobaczyć, jak naprawdę żyją zwykli ludzie w danym kraju. Agnieszce podobała się dziś dopiero droga powrotna. Na ile ją znam, to z czasem dostrzeże urok obu naszych dzisiejszych środków lokomocji.

W Etiopii jest sporo broni. W nocy (czyli od ok. 19.00) po miastach krążą patrole z bronią automatyczną. Przed naszym hotelem w Bahir Dar po zmroku stoi boy w płaszczu z antycznym karabinem mausera na ramieniu. Pastuszkowie pilnują swoich zwierząt z AK-47 niedbale przewieszonym przez ramię. Można powiedzieć, że takie śmiercionośne przedmioty są tu traktowane bardzo powszednio, trochę jak parasol. Dobrze to obrazuje sytuacja z naszego autobusu powrotnego z Tis Abay do Bahir Dar. Jechało z nami co najmniej kilku pasażerów z AK-47. Jeden automat wisiał dokładnie nad nami, drugi wpijał mi się w bok, a zwisająca lufa trzeciego opierała się o moją stopę. Jeżeli właściciel takiej zabawki uznawał, że jest mu zbyt niewygodnie, to po prostu przekazywał ją do potrzymania innemu pasażerowi, który miał lepsze miejsce. Przy czym absolutnie nie czułem się zagrożony ewentualnym umyślnym zachowaniem uzbrojonych gentelmanów. Nie były to zresztą żadne zabijaki, ale zwyczajni panowie np. jadący z zakupami w jednej ręce i z automatem w drugiej. Powodem do pewnej refleksji było tylko to, czy wszystkie automaty były przeładowane lub należycie zabezpieczone. Co ciekawe nie pamiętam, aby w moich trzech przewodnikach wspominano o takich dość powszechnych okolicznościach przyrody...

Drugą liczną grupę pasażerów naszego autobusiku do Bahir Dar stanowili prawdopodobnie dealerzy khatu (czy raczej chatu, jak nazywają go miejscowi). Wieźli oni bowiem do miasta całe siatki tej rośliny, która podobno jest tu całkowicie legalna.

My, jako trzecia kategoria pasażerów, też nie byliśmy wcale lepsi. Przez całą drogę nie ustąpiliśmy bowiem miejsca siedzącego żadnej osobie z czwartej kategorii pasażerów, do których należało zaliczyć staruszków i matki z dziećmi na ręku.

Jutro znowu musimy wstać bardzo wcześnie. O godz. 08.00 (o 02.00 czasu etiopskiego) mamy się stawić na przystani. Popłyniemy łódką do klasztorów na jeziorze Tana i do Blue Nile outlet.


  
Czyja ręka, czyja noga, czyj automat AK-47?
W autobusie z Tis Abay.
Przełomy Nilu w styczniu 2016.

piątek, 8 stycznia 2016

Gena raz jeszcze

Koniec końców na Genę wylądowaliśmy w Gondarze. Rozpytaliśmy kilka osób odnośnie przebiegu uroczystości bożonarodzeniowych i - co ciekawe - nikt się dokładnie nie orientował, co i jak. W końcu jeden z rozpytanych wpadł na pomysł, że zadzwoni w tej sprawie do kolegi. Po chwili kolega oddzwonił i wyjaśnił nam, że uroczystości w kościołach zaczną się ok. 22. 06 stycznia i skończą się rano 07 stycznia 2016 r., znaczy 2008 r., to jest bieżącego roku.

Agnieszka nie miała ochoty na nocną przechadzkę do kościoła i poszła spać, czyli proces wyganiania diabła wciąż trwa. Poszedłem więc sam. Na ulicach Gondaru wałęsały się tylko miejscowe powsinogi, panny lżejszych obyczajów i coś w rodzaju patroli policyjnych, czyli pary złożone z panów wyposażonych w AK-47 i pań z długaśnymi kijami.

Przed kościołem i w środku było już dużo wiernych ubranych przynajmniej częściowo na biało. Zdjąłem sandały i już wchodziłem do środka, ale ktoś złapał mnie za rękę i poradził, abym wniósł sandały ze sobą do kościoła. Czyli pojedynczy źli ludzie czasem ukrywają się w tłumie dobrych także tutaj. Przed kościołem i w środku spora część wiernych spała pokotem na podłodze. Pozostali śpiewali tajemnicze monotonne pieśni. W kościele koptyjskim brak równości kobiet i mężczyzn jest jeszcze bardziej widoczny niż w innych znanych mi kościołach chrześcijańskich. Kobiety często w ogóle nie mogą wchodzić do niektórch klasztorów. Normalnie zaś korzystają z osobnego wejścia i trzymają się osobno. Tak było i podczas nabożeństwa w którym przez ok. godzinę uczestniczyłem.

Pierwsze skrzypce należały do panów w białych turbanach, a przynajmniej do niektórych z nich. Było też kilku ewidentnie ważniejszych kapłanów. Ci w większości siedzieli naprzeciwko ołtarza i mieli niebieskie lub granatowe peleryny. W kościele nie było turystów oprócz dwóch białych, czyli mnie i jeszcze jednego pana.

Wyszedłem z kościoła około północy z zamiarem przyjścia jeszcze rano na końcówkę ceremonii. To się jednak nie udało. Przez całą noc z okolicznych kościołów dochodziły tak głośne śpiewy, które nad ranem nałożyły się jeszcze na dźwięczne lamenty muezinów, że usnąłem z zatyczkami w uszach dopiero po piątej nad ranem. Obudziła mnie cisza. Było już po dziewiątej i uroczystości Geny skończyły się bez mojego udziału. Nie uważam jednak, aby nastąpiło to z przyczyn leżących po mojej stronie.

Z okoliczności towarzyszących Genie warto wspomnieć, że w sprzedaży są typowe atrybuty bożonarodzeniowe, a to sztuczne choinki, ozdoby choinkowe, czapki mikołajowe. Sklepy udekorowane są szarfami z napisami "Merry Christmas and Happy New Year" po angielsku i w Amharic.

Ponadto sklepy i restauracje w większości są otwarte. Na pewno nie są to tak ściśle świąteczne i niepracujące dni, jak w polskim wydaniu.

Gena_film 1 , Gena_film 2

 Gena_film 3  , Gena_film 4


Oferta handlowa z okazji Gena w Gondarze.

Bahir Dar

07 - 08 stycznia 2008 r, tfu... 2016 r.

Przyjechaliśmy do Bahir Dar. Wedle planu mieliśmy tu dotrzeć wczoraj, ale przy śniadaniu w Tele Cafe w Godarze poznaliśmy Monikę i Fryderyka. Mimo pokoleniowej, niestety, różnicy wieku zapomnieliśmy się w rozmowie przy śniadaniu i później przy kolacji tak, że musieliśmy zostać jeden dzień dłużej w Gondarze.

Spotkania z Rodakami za granicą są różne. Najprzyjemniejsze, które pozostają w naszej pamięci, to poznanie Beaty i Ewy w Bagan (utrzymujemy kontakt do dnia dzisiejszego i wierzę, że tak pozostanie), z małżeństwem z małymi dzieciakami podczas trekingu w Patagonii, z Emilką, która zasiedziała się na końcu świata w Puerto Natales (też od czasu do czasu wymieniamy e-maile). Chciałbym też bardzo podtrzymać kontakt z niezwykłymi osobami które poznaliśmy wczoraj. Monika i Frydryk są niewątpliwie wspaniałymi ludźmi z ogromną ciekawością życia i świata, ale także z bardzo realnym postrzeganiem rzeczywistości.

Dlatego wyprowadziliśmy się z Michael Hotel w Gondarze dopiero dzisiaj (pobyt tam kosztował 900 Birr za trzy noce; zapłaciliśmy gotówką, gdyż www.jovago.com to zupełnie niewiarygodna firma, choć po interwencji w banku zwolniona została blokada środków). Tuktuk na dworzec autobusowy to wydatek 15 Birr, a minibus do Gondaru kosztuje ok. 80 Birr za osobę (odchodzi co 30 min.). Przewodnik Brandta mówi o 3,75$, czyli raczej nie przepłaciliśmy zbyt dużo, choć naganiaczy jest na dworcu całe mrowie. Podróż trwa nieco ponad 3 godziny w bardzo intymnych warunkach. Doliczyłem się 16 dorosłych pasażerów, dwóch niemowląt, kierowcy i biletera. Bagaże jechały na dachu. Po drodze busik zatrzymywał się na dwóch policyjnych punktach kontroli (obowiązkowe obmacywanie mężczyzn, z wyjątkiem mnie) oraz w punkcie sprzedaży, jak się okazało, khatu. Nie skorzystałem.

 Zamieszkaliśmy w Blue Nile Hotel. Warunki bardzo przyzwoite. Rezerwację zrobiłem rano przez telefon (przydało się w końcu, że zostałem abonentem ethiotelecom) za 30$ za noc ze śniadaniem (www.jovago.com proponował cenę 46$, a www.booking.com 35$). Cena  obejmuje śniadanie i jest internet działający też w pokoju (przynajmniej w naszym nr 216). Znowu w pokoju typu single, czyli z łóżkiem typu double, był tylko jeden ręcznik. Na prośbę o dodatkowy ręcznik otrzymaliśmy trzy. Nadmienię jeszcze, że w łazience mieszkał malutki karaluszek. Nie przeżył spotkania z moim japonkiem.

Jutro musimy wstać baaardzo rano, aby zdążyć na busika do Tis Abay (Blue Nile Falls).

Injera z dodatkami.

środa, 6 stycznia 2016

Gondar

05 i 06 stycznia 2016 r.

Rannym lotem Ethiopian Airlines przylecieliśmy na malutkie lotnisko w Gondarze. Mieści się ono ok. 13 kilometrów od miasta. Za transport busikiem zapłaciliśmy po 50 Birr od osoby.

Na dzień dobry w naszym hoteliku (Hotel Michael) czekała nas awantura pomiędzy jednym z gości (Sudańczykiem w delegacji) i recepcjonistami. Pan Sudańczyk (imienia nie znam) oddał w recepcji swoje ubrania do pralni. Niestety ubrania zaginęły. Recepcjoniści nie umieli wytłumaczyć, co się z nimi stało. Pan Sudańczyk nalegał na zwrot jego rzeczy albo na wypłatę odszkodowania. W pewnym momencie myślałem, że dojdzie do rękoczynów. Obyło się jednak bez bójki. Panowie z recepcji już mieli ustalić kwotę odszkodowania, ale nie było zgody co do ilości sztuk odzieży. W pewnym momencie Pan Sudańczyk gdzieś zniknął i wtedy ja nieśmiało zapytałem, czy możemy się już zameldować w hotelu. Móc oczywiście mogliśmy, jednakże panowie z recepcji oznajmili, że www.jovago.com nie przesyła im pieniędzy z bookingów. Ja wówczas miałem na karcie blokadę opłaty za trzy noce z góry, potwierdzający e-mail od www.jovago.com informujący, że wszystko jest ok., a także e-mail z kasacją rezerwacji z uwagi na nieprzesłanie pośrednikowi kopii mojego paszportu i kopii karty kredytowej (sic!). To ostatnie miało być podyktowane względami mojego bezpieczeństwa...

Wówczas pojawił się właściciel hotelu i powiedział, że oczywiście możemy się wprowadzić. Nasz pokój w nomenklaturze etiopskiej jest typu double, gdyż posiada dwa łóżka (czyli normalnie byłby to twin). Pokój typu single ma natomiast jedno łóżko, które zazwyczaj nadaje się dla dwóch osób. Zawsze jakaś oboczność jest potrzebna dla urozmaicenia innostrańcom życia. Cena za noc 390 Birr, czyli ok. 19$. Pokój ma ułamaną klamkę w drzwiach od zewnątrz, czyli drzwi są właściwie zatrzaskowe. Mamy łazienkę z potężnym panelem prysznicowym, ale nie ma zasłonki. Dlatego podczas kąpieli moczy się cała podłoga w łazience. Standard na warunki afrykańskie jest dobry, ale na warunki europejskie bardzo słaby. Co ciekawe już drugi raz w pokoju dla dwóch osób w Afryce otrzymujemy jeden ręcznik... Co ważne i co świadczy o względnej czystości, to po pierwszej nocy nie znalazłem żadnych śladów działalności pluskiew, ale nie chodzi mi tu jednak o działalność wywiadowczą;). Jest zatem dobrze. Prawdą jest także to, że gdyby mieszkała tu osoba z branży wykańczania mieszkań, architekt albo - nie daj Bóg - PPD, to z rozpaczy wyskoczyłaby przez okno. Oczywiście pod warunkiem, że zdołałaby je otworzyć.

W Gondarze do obejrzenia są właściwie trzy obiekty. 

Na pierwszy ogień poszedł Kościół Debre Berhan Selassie. Wstęp 100 Birr z uprawnieniem do fotografii także ze statywu wewnątrz kościoła, co jest ważne z uwagi na freski. Co do zasady nie powinno się wchodzić do kościoła, jeżeli w dniu odwiedzin lub poprzedzającym uprawiało się seks albo jeżeli kobieta ma okres.

Sam kościół jest otoczony murem z dwunastoma basztami i trzynastą - bramą wyobrażającą Chrystusa jako lwa Jehowy. We wnętrzu zachowane są piękne freski. Na suficie są wymalowane rzędy cherubinków, jedna ściana zawiera przedstawienie historii z życia Chrystusa. Druga obrazuje historie świętych. Pierwszy kościół w tym miejscu powstał pod koniec XVII w. Wśród malowideł znajduje się jedno niepoprawne politycznie w stosunku do proroka Mahometa prowadzonego do piekła przez samego diabła. Cały kompleks i freski są piękne i tajemnicze. Warto tu przyjść zwłaszcza, że nie ma tłumów odwiedzających.

Drugiego dnia, tuż po śniadaniu, czyli ok. 12.30, udaliśmy się do kompleksu zwanego Fasil Ghebbi. Jest to  zespół budynków (zamków lub pałaców - Royal Enclosure) o wyglądzie cokolwiek europejskim, który jest otoczony murem z basztami. Całodzienny bilet kosztuje 200 Birr i obejmuje możliwość wstępu do położonych nieco poza miastem łaźni króla Fasiladasa (dojazd minibusem z uliczki poniżej Piazza - w dół od Tele Cafe; koszt 1,5 Birr od osoby; trzeba wysiąść koło skrzyżowania, gdzie mieści się politechnika, a właściwie szyld z takim napisem i gdzie w lewo droga prowadzi na lotnisko).

Budynki w kompleksie Fasil Ghebi znajdują się w stanie co najmniej uporządkowanych ruin. Niemniej jednak miejsce jest absolutnie fascynujące. Po pierwsze można je zwiedzić praktycznie w samotności. Od czasu do czasu przemykają tylko nieliczni lokalni turyści i bardzo rzadko pojedyncze blade twarze, zazwyczaj pod opieką swoich troskliwych przewodników. W tle konkurują ze sobą zaśpiewy muezinów z miejscowych meczetów z pieśniami z kościołów znajdujących się w obrębie murów.

Podobnie nastrojowo jest w łaźniach. Tu turystów jest jeszcze mniej. Jeśli ktoś nie był jeszcze w Siem Reap, to roślinność jaka tu występuje da odwiedzającemu namiastkę wyobrażenia świątyń pochłoniętych przez dżunglę w Kambodży. Tu jednak wszystko jest pod względną kontrolą człowieka, gdyż etiopscy chrześcijanie nie porzucili swoich miast i kościołów. W czasie świąt Timkat, czyli Trzech Króli (od 19 do 21 stycznia) ogromny basen, który tu się znajduje, jest napełniany wodą i służy do zbiorowej ceremonialnej kąpieli.

Jest jeszcze kilka obiektów do zobaczenia w pobliżu Gondaru oraz po drodze pomiędzy Gondarem i Bahir Dar. Gondar jest też miejscem, gdzie można zorganizować wycieczkę w góry Simien. My jednak z Gondaru pojedziemy do Bahir Daru (chcemy bowiem  zobaczyć Lalibelę przed Timkatem, gdzie wówczas znowu ceny szybują pod niebiosa). Zobaczymy jak później ułoży się nasza droga. Jeżeli będziemy mieli czas to albo pojedziemy do Somalilandu albo w góry. Obecnie bardziej pociąga mnie jednak Somaliland. Góry Simien prawdopodobnie będą musiały poczekać do następnego razu.




Pałac króla Fasiladasa
Łaźnie króla Fasiladasa
Łaźnie króla Fasiladasa
Kościół Debre Berhan Selassie
Kościół Debre Berhan Selassie

wtorek, 5 stycznia 2016

Reorganizacja

04 stycznia 2016 r.
Doszliśmy do wniosku, że nie damy się  oskubać hotelarzom z Lalibeli. Dlatego znowu pierwsze kroki skierowaliśmy do hotelu Hilton, gdzie mieści się bardzo sprawne biuro Ethiopian Airlines (czynne do 21.00). Chcieliśmy przebukować nasze bilety do Lalibeli na lot do Aksum. Nie było jednak wolnych miejsc. Dlatego postanowiliśmy lecieć jutro do Gondaru.
Z powodu formalności z biletem nie zdążyliśmy zobaczyć Merkato. Trudno. Może będzie jeszcze okazja przy powrocie.
Zdążyliśmy tylko do Katedry Św. Trójcy. Świątynia ta z jednej strony nie zachwyca, ale ma pewną aurę tajemniczości koptyjskiego kościoła. Wnętrze katedry zwiedzamy boso. Czyli jak każdy szanujący się meczet albo świątynie hinduistyczne,  janińskie, sikhijskie, etc . Bardzo mi sie to podoba. W środku w kaplicy po lewej stronie od ołtarza znajdują się masywne sarkofagi cesarza Hajle Selasje i jego żony. Wstęp kosztuje 50 Birr i obejmuje możliwość robienia zdjęć.
Drogę z hotelu Hilton do Katedry pokonaliśmy pieszo spacerując przez nieco biedniejsze dzielnice.
Myślę, że jest sporo podobieństw pomiędzy  Addis Ababa i np. Mumbajem. Choć niewątpliwie każde miasto indyjskie jest intensywniejsze pod każdym względem. Z drugiej strony w Mumbaju mógłbym nawet zamieszkać (choć nie wiem, czy ktokolwiek uwierzy mi w taką deklarację).  Stolica Etiopii, na razie, nie wzbudza we mnie takich zamiarów, ale jestem tu dopiero pierwszy raz.
Czego na pewno brakuje temu miastu to tych pereł, które licznie występują w ogólnym galimatiasie New Delhi, Mumbaju, Agry, Amritsaru, Varanasi...


Katedra Św. Trójcy

niedziela, 3 stycznia 2016

Gena i Timkat

Gena (w 2016 r. przypada 07 stycznia) i Timkat, czyli koptyjskie Boże Narodzenie i Trzech Króli. Szczyt szczytów turystycznych i pielgrzmkowych w Lalibeli (Gena) i Gondarze (Timkat). Ogólnie trzeba dodać, choć może bez większego związku z treścią posta, że jest tu obecnie 2008 r.

To także doskonała okazja, aby haniebnie wykorzystać nadwyżkę popytu nad podażą i wystawić cenę za noclegi pięciokrotnie wyższą w stosunku do normalnej. To już nie jest żaden high season, ale zwykły rozbój. Namiastkę tego widziałem w 2013 roku w Birmie.

Dość powiedzieć, że dziś zatelefonowano do mnie  z Nigerii (gdzie mieści się siedziba firmy prowadzącej serwis www.jovago.com) z informacją, że nasza rezerwacja jest odwołana. Muszę przemyśleć co z tym fantem zrobić do jutra. Może da się zmienić lot do Lalibeli na np. Aksum? I niech pan z hotelu w Lalibeli sam sobie śpi w pokoju z pluskwami za 100$ za nockę.

Drugim rozwiązaniem będzie rezerwacja hotelu za ok. 100-120$, który będzie tego wart.

Podsumowując jest to  chyba ostatni nasz wyjazd gdziekolwiek do kraju typu Etiopia w szczycie sezonu. No chyba, że wygram w lotto.

Na zdjęciu poniżej Katedra Św. Jerzego w Addis Ababa.

Addis Ababa

03 stycznia 2016 r.

Pierwszy cały dzień w Addis Ababa. No właśnie - Addis Ababa. Nie Addis Abeba.

Pierwsze kroki skierowaliśmy do Muzeum Narodowego. Gwoździem programu jest tam skamielina naszej babci, czyli słynna Lucy (na zdjęciu poniżej). Resztę ekspozycji można pokonać rączym truchtem. Innym eksponatem, który wzbudził moje zainteresowanie był naszyjnik z agrafek.

Kolejną atrakcją na naszej trasie była dziś Katedra Św. Jerzego (chwilowo zamknięta; może uda się ją jeszcze nawiedzić jutro, o ile wstaniemy odpowiednio wcześnie, aby zmieścić się między nabożeństwami☺) oraz przyległe muzeum z dość interesującą, ale małą i zakurzoną ekspozycją. Wstęp bez przewodnika to wydatek 50 Birr.

Jutro zamierzamy  pójść do kantoru, Katedry Św. Trójcy i na Merkato. Nie ma to jak ambitny plan...

Dziś oswoiliśmy już całkiem sprawnie komunikację publiczną w Addis. Konkretnie system minibusów oraz nadziemne metro.  Minibusy mają stałe trasy. Wystarczy się tylko zorientować z podstawami topografii miasta i z rozkładem "dworców" minibusów, a taksówki będą zbędne.

Dziś nie będę jeszcze oceniał stolicy Etiopii, ale raczej nie jest to urodziwe miasto. Jest takich wiele na Świecie. Widziałem ich wiele w Azji i Ameryce południowej.

Jest to konieczna brama do Etiopii, ale rozsądnie jest jechać dalej jak tylko zorganizujemy dalszy ciąg wycieczki.

Na zdjęciu poniżej Ms. Lucy.

piątek, 1 stycznia 2016

Nowy Rok 2016

30 grudnia 2015 r. Turkish Airlines anulował nam lot. W zamian zaproponowali połączenie 9 godzin później przez  Wiedeń albo Frankfurt. Wybraliśmy Wiedeń, bo przewidywał dłuższą  przesiadkę,  co jest bezpieczniejszą opcją i dla pasażera i dla pewności odbioru bagażu w porcie docelowym.
W Nowy Rok, czyli w dzeń wyjazdu, nieco zaspalismy i zamiast wyjeżdżać z domu ok. 09.00, aby bezpiecznie dotrzeć  do Pragi, obudzilismy się o 09.15. Ja nie byłem jeszcze spakowany... Finalnie zdążyliśmy, ale po drodze obmyślałem już alternatywne zimowe wakacje w Czechach bez nart. Z czasem okaże się też, czego zapomnieliśmy. Paszporty mamy. Pieniądze chyba też są.
Za chwilę mamy boarding na lot do Addis Abeby. Lecimy Ethiopian Airlines. Być może będzie z tego jakiś bonus na trasach krajowych. Jeśli nie, to przynajmniej pierwszy raz zapoznamy się z B787.