sobota, 9 stycznia 2016

Tis Abay (Smoke of the Nile)

09 stycznia 2016 r.

Udało się. Wstaliśmy o 05.50. Szybki prysznic i śniadanie. Następnie dworzec i poszukiwanie autobusu do Tis Abay, gdzie są przełomy Błękitnego Nilu.

Pobyt w Bahir Dar, o ile jest dobrowolny, zazwyczaj wiąże się z wycieczką do Blue Nile Falls oraz kilkugodzinnym rejsem łódką po jeziorze Tana i do położonych na półwyspie Zege lub na wysepkach klasztorów. Można to zrobić za pośrednictwem każdego hotelu, dowolnego naganiaczo-pośrednika albo samodzielnie.

W przypadku Tis Abay samodzielność wymaga udania się na dworzec, odnalezienia odpowiedniego autobusu i wejścia do środka. To ostatnie może być najtrudniejsze. Autobus odnaleźliśmy. Wedle rozkładu odjazd miał nastąpić nie wcześniej niż o 02.00 (08.00 czasu liczonego na sposób europejski), ale tylko o ile autobus będzie pełny. O dziwo znalazły się dla nas miejsca siedzące. Bilet w jedną stronę kosztuje 15 Birr.

Takim środkiem lokomocji dawno już nie jechaliśmy. Najbardziej do niego zbliżony był birmański autobus do Ngwe Saung Beach (birmański autobus towarowo-osobowy). Dość powiedzieć, że nasz dzisiejszy środek transportu odpalał tylko na popych. W trakcie jazdy mocno wątpiłem, czy dojedziemy nim do celu, choć to tylko ok. 40 km, ale po ziemnej drodze. Trasę pokonaliśmy w 2 godziny zaliczając zapomniane przez Boga przysiółki i zabierając po drodze wszystkich chętnych.

Tis Abay warte jest zobaczenia bardziej niż same przełomy Błękinego Nilu. W soboty odbywa się tu całkiem duży targ i z całej okolicy ściągają ludzie z różnymi różnościami. Jest targ zwierząt. Jest rękodzieło i wyrabiane ręcznie przedmioty użytkowe. Są także owoce i warzywa oraz niektóre artykuły przemysłowe, np. plastikowe sandały w których chodzi cała uboższa ludność. Co ciekawe w Etiopii nie przyjęły się (jeszcze?) japonki, choć myślałem, że używa ich już cały świat. Najfajniejsze było to, że w ogóle nie spotkaliśmy tu turystów. Tym razem z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że byliśmy jedynymi białymi w promieniu kilkudziesięciu kilometrów.

Wioska, podobno ok. 5 tyś. mieszkańców, prawie w ogóle nie jest skażona współczesnością. Oczywiście działają komórki, są plastiki, coca-cola i t-shirty. Prawdopodobnie gdzieniegdzie jest także prąd. Kto chce zobaczyć, niech przyjedzie komunikacją publiczną. Nie będzie żałował. Kto nie chce niech nie przyjeżdża w ogóle albo wynajmie klimatyzowany samochód z kierowcą, który z pewnością będzie przekonywał, że białemu człowiekowi, bez specjalistycznej asysty, grozi tu śmiertelne niebezpieczeństwo kiedy tylko postawi obutą sandałem trekingowym stopę w tej abisyńskiej głuszy. Nie jestem pewien, czy skarby Lalibeli przebiją dzisiejsze rustykalne doświadczenie Tis Abay. Ja już żałuję, że nie zostaliśmy tam na noc. Myślę, że jeżeli jeszcze tu kiedyś przyjadę, to naprawię swój błąd i postaram się zrobić plan wycieczki bardziej rustykalny.

Aby udać się do przełomów Błękitnego Nilu najpierw trzeba kupić bilet (50 Birr each). Przewodnik i ogłoszenie przy okienku z biletami zaleca wynajęcie przewodnika. Oczywiście nikt ani nic nikogo tu nie zje, jeśli puścimy się samopas. Wynajęcie przewodnika ułatwi jednak znalezienie drogi, wspomoże lokalną społeczność, której się nie przelewa, i będzie bardzo sympatycznym doświadczeniem, jeżeli trafi się taki przewodnik jak nasz (16. letni Thomas). Zalecana cena za towarzystwo przewodnika, to 100 Birr. Thomas był tak fajny, że poszliśmy jeszcze razem na colę i kawę, a na koniec daliśmy mu 200 Birr.

Wodospad najbardziej imponujący jest zimą, czyli od lipca do września, kiedy przez jego krawędź przetacza się największy przepływ wody. Obecnie wygląda to jak na poniższej fotografii. Najlepiej podsumował to chyba sam Thomas, który - gdy pokazaliśmy mu w telefonie zdjęcia Iguazu - stwierdził, że Blue Nile Falls to tylko prysznic... Podobno ogólnie przepływ wody zmniejszył się dramatycznie po wybudowaniu elektrowni wodnej powyżej uskoku.

Powrót. Autobusik stał na przystanku. Model o nieco lepszej prezencji od poprzedniego. Przed drzwiami czekał tłum. Thomas powiedział, abyśmy poczekali, a on zajmie nam miejsca. Gdyby nie on nie weszlibyśmy do środka, nie mówiąc o zajęciu miejsc siedzących. W czasie odjazdu i aż do połowy drogi autobus był wypełniony ludźmi i towarami w takim stopniu, że można to skwitować tylko analogią do sardynek w puszcze.

Muszę przyznać, że lubię takie swojskie klimaty. Tylko w taki sposób mogę zobaczyć, jak naprawdę żyją zwykli ludzie w danym kraju. Agnieszce podobała się dziś dopiero droga powrotna. Na ile ją znam, to z czasem dostrzeże urok obu naszych dzisiejszych środków lokomocji.

W Etiopii jest sporo broni. W nocy (czyli od ok. 19.00) po miastach krążą patrole z bronią automatyczną. Przed naszym hotelem w Bahir Dar po zmroku stoi boy w płaszczu z antycznym karabinem mausera na ramieniu. Pastuszkowie pilnują swoich zwierząt z AK-47 niedbale przewieszonym przez ramię. Można powiedzieć, że takie śmiercionośne przedmioty są tu traktowane bardzo powszednio, trochę jak parasol. Dobrze to obrazuje sytuacja z naszego autobusu powrotnego z Tis Abay do Bahir Dar. Jechało z nami co najmniej kilku pasażerów z AK-47. Jeden automat wisiał dokładnie nad nami, drugi wpijał mi się w bok, a zwisająca lufa trzeciego opierała się o moją stopę. Jeżeli właściciel takiej zabawki uznawał, że jest mu zbyt niewygodnie, to po prostu przekazywał ją do potrzymania innemu pasażerowi, który miał lepsze miejsce. Przy czym absolutnie nie czułem się zagrożony ewentualnym umyślnym zachowaniem uzbrojonych gentelmanów. Nie były to zresztą żadne zabijaki, ale zwyczajni panowie np. jadący z zakupami w jednej ręce i z automatem w drugiej. Powodem do pewnej refleksji było tylko to, czy wszystkie automaty były przeładowane lub należycie zabezpieczone. Co ciekawe nie pamiętam, aby w moich trzech przewodnikach wspominano o takich dość powszechnych okolicznościach przyrody...

Drugą liczną grupę pasażerów naszego autobusiku do Bahir Dar stanowili prawdopodobnie dealerzy khatu (czy raczej chatu, jak nazywają go miejscowi). Wieźli oni bowiem do miasta całe siatki tej rośliny, która podobno jest tu całkowicie legalna.

My, jako trzecia kategoria pasażerów, też nie byliśmy wcale lepsi. Przez całą drogę nie ustąpiliśmy bowiem miejsca siedzącego żadnej osobie z czwartej kategorii pasażerów, do których należało zaliczyć staruszków i matki z dziećmi na ręku.

Jutro znowu musimy wstać bardzo wcześnie. O godz. 08.00 (o 02.00 czasu etiopskiego) mamy się stawić na przystani. Popłyniemy łódką do klasztorów na jeziorze Tana i do Blue Nile outlet.


  
Czyja ręka, czyja noga, czyj automat AK-47?
W autobusie z Tis Abay.
Przełomy Nilu w styczniu 2016.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz