Droga do Lalibeli
11 stycznia 2016 r.
W Etiopii właściwie
wszystkie dalekobieżne kursy autobusowe i minibusowe wyruszają w
drogę o haniebnych godzinach. Z reguły najpóźniej o szóstej rano
(00 czasu etiopskiego) – takie jest przynajmniej założenie
rozkładu jazdy. Tak też było z naszym busikiem z Bahir Dar do
Weldyi. Mieliśmy miejsca siedzące, ale o wygodzie można było
tylko pomarzyć. Google twierdziło, że do Gasheny, gdzie musieliśmy
wysiąść, będziemy jechać około trzy i pół godziny. Świeżo
wybudowana chinese road prowadzi przez wioski i pola wspinając się
na wysokość 4.321 m.n.p.m. Zadziwiające, że jeszcze niedawno
droga ta nie była utwardzona. Po około trzech godzinach poklepałem
pana kierowcę po ramieniu i powiedziałem, że prosimy o wysadzenie
nas w Gashenie. Tak też się stało. W Etiopii, podobnie jak np. w
Birmie, trzeba zazwyczaj zapłacić za całą trasę (w naszym
przypadku za bilet z Bahir Dar do Weldyi), choć chcemy wysiąść w
połowie drogi. Cena za przejazd wynosiła 15$ od osoby z
uwzględnieniem podwiezienia nas z hotelu na dworzec.
Gashena to typowa osada wyrosła na skrzyżowaniu dróg. W tym przypadku zawdzięcza ona swoje istnienie głównej drodze z Gondaru i Bahir Dar do
Weldyi (Woldiy) i Dessie. Można tu znaleźć połączenie do
Lalibeli (64 km) albo do Kon. Powitały nas tu skutki wypadku
drogowego. Jeden busik leżał na boku, drugi miał rozbitą
szoferkę. Nie widziałem ofiar, ani karetki. Aby złapać autobus
lub bus do Lalibeli należy przyjechać tu wcześnie. Jeśli dotrzemy po południu może to skutkować koniecznością
pozostania w Gashenie na noc. Jest to możliwe, ale nie ma tu
regularnego hotelu ani bed-and-breakfast w europejskim rozumieniu. Widziałem, że publiczne autobusy na trasie pomiędzy Dessie i
Gondarem/Bahir Dar zatrzymują się w okolicach skrzyżowania z drogą
odchodzącą do Lalibeli nie wjeżdżając na dworzec. Aby trafić na
tak zwany dworzec autobusowy trzeba cofnąć się kilkaset metrów od
skrzyżowania z drogą do Lalibeli w kierunku Bahir Daru i Gondaru, a
następnie skręcić w przecznicę w lewo. Na końcu tej drogi
znajduje się plac, który pełni rolę dworca dla licznych, ale nie
wszystkich, minibusów i autobusów, w tym dla publicznego autobusu do Lalibeli. Ten ostatni odjeżdżał o godzinie dwunastej (czyli o
szóstej czasu liczonego na sposób etiopski). Standardowo nasze
bagaże wylądowały na dachu, a my ledwie mieściliśmy się na
siedzeniach w środku. Razem z nami jechały jeszcze trzy blade
twarze. Bilet kosztował 100 Birr. Tyle samo płacili nasi biali
współpasażerowie za całą trasę z Dessie. Podróż ziemną,
krętą i wyboistą górską drogą była trudna. Zajęła sporo ponad
dwie godziny, choć jest to tylko ok. 64 km. Przez cały czas
kierowca na cały regulator serwował lokalne rytmiczne przeboje.
W Lalibeli
zarezerwowaliśmy telefonicznie nocleg w Alef (Aleif) Paradise Hotel
za 25$ za etiopski pokój pojedynczy z dużym podwójnym łóżkiem i
śniadaniem. Hotelik ten ma bardzo dobre opinie na tripadvisor.com.
Ten sam pokój w czasie Geny albo Timkatu kosztuje 100$ only. Naszym
zdaniem standard był niezły. Pokój miał balkon i okno na całą
ścianę. Codziennie rano w zaroślach za oknem buszowała rodzina
małych małpek. Niestety nie znam tego gatunku (po obu stronach
pyszczków miały jakby białe bokobrody). Śniadanie było podstawowe.
Do wyboru jedno danie z karty śniadaniowej plus kawa albo herbata,
grzanki, mikro spodek z dżemem i masłem. Mleko do kawy ostatniego
dnia już się nie zmieściło w standardowym zestawie
śniadaniowym:). Poza okresem Geny i Timkatu w Lalibeli są generalne
hotelowe pustki i można negocjować ceny noclegów. Warto zadzwonić
i zapytać. Trzeciej nocy coś nas pokąsało. Nie widziałem chmury
komarów, a i znaczna wysokość nad poziomem morza nie sprzyja rozwojowi tej
plagi, czyli pozostaje druga ewentualność – bed bugs. Cóż, od
czasu do czasu taki wypadek się zdarza w drodze. Ostatni pamiętam z
Singapuru z dużo lepszego hotelu. Groźne to to nie jest, ale przez
kilka dni trochę swędzi. Nie wolno drapać.
Tego dnia w Lalibeli
poszliśmy tylko na kolację. Było już trochę za późno, aby
sensownie zacząć zwiedzanie (kompleks jest czynny do siedemnastej,
niektóre obiekty do osiemnastej). Warto się dobrze przygotować do
zwiedzania, gdyż bilet, pięciodniowy (sic!), kosztuje równe 50$.
Baaardzo słono zważywszy, że jest to faktycznie tylko kilka
niewielkich kościołów. Co do zasady jest ich jedenaście,
ale w ten sposób np. w Bazylice Mariackiej w Krakowie trzeba byłoby
liczyć każdą kaplicę za odrębny kościół. Z drugiej strony
pięciodniowy bilet nie ma żadnego uzasadnienia (jak np. kilkudniowe bilety w ogromnym
kompleksie przy Siem Reap), bo w takim czasie można byłoby tu
przeprowadzić kompleksowe wykopaliska archeologiczne. No cóż,
faranji przyjechał, faranji zapłaci.
Swoją drogą to
fascynujące, że aby dostać się do Lalibeli, gdzie przecież
znajdują się największe atrakcje turystyczne kraju, a z pewnością
jest to epicentrum kręgu historycznego, trzeba tłuc się co
najmniej dwoma autobusami oraz nocować po drodze w Dessie, Weldyi
albo Bahir Dar. Nie wspomnę już o ostatnim odcinku drogi z Gasheny,
który w obecnym stanie dla zwykłego auta jest przejezdny, moim
zdaniem, tylko w porze suchej. Gdzieś też
czytałem, że Lalibela jeszcze w latach 70. XX wieku była właściwie
odcięta od świata...
Jutro zobaczymy Bet
Giyorgis. Nie uwzględniam możliwości rozczarowania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz