piątek, 22 stycznia 2016

Droga do Lalibeli

Droga do Lalibeli

11 stycznia 2016 r.

W Etiopii właściwie wszystkie dalekobieżne kursy autobusowe i minibusowe wyruszają w drogę o haniebnych godzinach. Z reguły najpóźniej o szóstej rano (00 czasu etiopskiego) – takie jest przynajmniej założenie rozkładu jazdy. Tak też było z naszym busikiem z Bahir Dar do Weldyi. Mieliśmy miejsca siedzące, ale o wygodzie można było tylko pomarzyć. Google twierdziło, że do Gasheny, gdzie musieliśmy wysiąść, będziemy jechać około trzy i pół godziny. Świeżo wybudowana chinese road prowadzi przez wioski i pola wspinając się na wysokość 4.321 m.n.p.m. Zadziwiające, że jeszcze niedawno droga ta nie była utwardzona. Po około trzech godzinach poklepałem pana kierowcę po ramieniu i powiedziałem, że prosimy o wysadzenie nas w Gashenie. Tak też się stało. W Etiopii, podobnie jak np. w Birmie, trzeba zazwyczaj zapłacić za całą trasę (w naszym przypadku za bilet z Bahir Dar do Weldyi), choć chcemy wysiąść w połowie drogi. Cena za przejazd wynosiła 15$ od osoby z uwzględnieniem podwiezienia nas z hotelu na dworzec.

Gashena to typowa osada wyrosła na skrzyżowaniu dróg. W tym przypadku zawdzięcza ona swoje istnienie głównej drodze z Gondaru i Bahir Dar do Weldyi (Woldiy) i Dessie. Można tu znaleźć połączenie do Lalibeli (64 km) albo do Kon. Powitały nas tu skutki wypadku drogowego. Jeden busik leżał na boku, drugi miał rozbitą szoferkę. Nie widziałem ofiar, ani karetki. Aby złapać autobus lub bus do Lalibeli należy przyjechać tu wcześnie. Jeśli dotrzemy po południu może to skutkować koniecznością pozostania w Gashenie na noc. Jest to możliwe, ale nie ma tu regularnego hotelu ani bed-and-breakfast w europejskim rozumieniu. Widziałem, że publiczne autobusy na trasie pomiędzy Dessie i Gondarem/Bahir Dar zatrzymują się w okolicach skrzyżowania z drogą odchodzącą do Lalibeli nie wjeżdżając na dworzec. Aby trafić na tak zwany dworzec autobusowy trzeba cofnąć się kilkaset metrów od skrzyżowania z drogą do Lalibeli w kierunku Bahir Daru i Gondaru, a następnie skręcić w przecznicę w lewo. Na końcu tej drogi znajduje się plac, który pełni rolę dworca dla licznych, ale nie wszystkich, minibusów i autobusów, w tym dla publicznego autobusu do Lalibeli. Ten ostatni odjeżdżał o godzinie dwunastej (czyli o szóstej czasu liczonego na sposób etiopski). Standardowo nasze bagaże wylądowały na dachu, a my ledwie mieściliśmy się na siedzeniach w środku. Razem z nami jechały jeszcze trzy blade twarze. Bilet kosztował 100 Birr. Tyle samo płacili nasi biali współpasażerowie za całą trasę z Dessie. Podróż ziemną, krętą i wyboistą górską drogą była trudna. Zajęła sporo ponad dwie godziny, choć jest to tylko ok. 64 km. Przez cały czas kierowca na cały regulator serwował lokalne rytmiczne przeboje.

W Lalibeli zarezerwowaliśmy telefonicznie nocleg w Alef (Aleif) Paradise Hotel za 25$ za etiopski pokój pojedynczy z dużym podwójnym łóżkiem i śniadaniem. Hotelik ten ma bardzo dobre opinie na tripadvisor.com. Ten sam pokój w czasie Geny albo Timkatu kosztuje 100$ only. Naszym zdaniem standard był niezły. Pokój miał balkon i okno na całą ścianę. Codziennie rano w zaroślach za oknem buszowała rodzina małych małpek. Niestety nie znam tego gatunku (po obu stronach pyszczków miały jakby białe bokobrody). Śniadanie było podstawowe. Do wyboru jedno danie z karty śniadaniowej plus kawa albo herbata, grzanki, mikro spodek z dżemem i masłem. Mleko do kawy ostatniego dnia już się nie zmieściło w standardowym zestawie śniadaniowym:). Poza okresem Geny i Timkatu w Lalibeli są generalne hotelowe pustki i można negocjować ceny noclegów. Warto zadzwonić i zapytać. Trzeciej nocy coś nas pokąsało. Nie widziałem chmury komarów, a i znaczna wysokość nad poziomem morza nie sprzyja rozwojowi tej plagi, czyli pozostaje druga ewentualność – bed bugs. Cóż, od czasu do czasu taki wypadek się zdarza w drodze. Ostatni pamiętam z Singapuru z dużo lepszego hotelu. Groźne to to nie jest, ale przez kilka dni trochę swędzi. Nie wolno drapać.

Tego dnia w Lalibeli poszliśmy tylko na kolację. Było już trochę za późno, aby sensownie zacząć zwiedzanie (kompleks jest czynny do siedemnastej, niektóre obiekty do osiemnastej). Warto się dobrze przygotować do zwiedzania, gdyż bilet, pięciodniowy (sic!), kosztuje równe 50$. Baaardzo słono zważywszy, że jest to faktycznie tylko kilka niewielkich kościołów. Co do zasady jest ich jedenaście, ale w ten sposób np. w Bazylice Mariackiej w Krakowie trzeba byłoby liczyć każdą kaplicę za odrębny kościół. Z drugiej strony pięciodniowy bilet nie ma żadnego uzasadnienia (jak np. kilkudniowe bilety w ogromnym kompleksie przy Siem Reap), bo w takim czasie można byłoby tu przeprowadzić kompleksowe wykopaliska archeologiczne. No cóż, faranji przyjechał, faranji zapłaci.

Swoją drogą to fascynujące, że aby dostać się do Lalibeli, gdzie przecież znajdują się największe atrakcje turystyczne kraju, a z pewnością jest to epicentrum kręgu historycznego, trzeba tłuc się co najmniej dwoma autobusami oraz nocować po drodze w Dessie, Weldyi albo Bahir Dar. Nie wspomnę już o ostatnim odcinku drogi z Gasheny, który w obecnym stanie dla zwykłego auta jest przejezdny, moim zdaniem, tylko w porze suchej. Gdzieś też czytałem, że Lalibela jeszcze w latach 70. XX wieku była właściwie odcięta od świata...

Jutro zobaczymy Bet Giyorgis. Nie uwzględniam możliwości rozczarowania.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz