piątek, 14 października 2016

Koniec

28 stycznia 2016 r.

Przylecieliśmy do Pragi punktualnie. Planowaliśmy pozostać tu na jedną noc. Było to sensowne, bo byliśmy nieco zmęczeni, a od domu dzieliło nas jeszcze 550 km jazdy samochodem. Fajnie było by też wykorzystać nadarzający się pobyt w Pradze, aby przespacerować się po mieście, pójść do Fleku i do restauracji. Z drugiej strony bardzo nas już ciągnęło do domu, własnego łóżka i Filemona K. Rzuciliśmy więc monetą jednobirrową, trzykrotnie. Wypadło, że trzeba jechać do domu. Do Krakowa dojechaliśmy bardzo późno. W domu czekał na nas Filek. Jak miło. Od powrotu do Polski minęło już 8 miesięcy i już odliczamy czas do kolejnej wycieczki (21 października 2016r.). Czas był zatem najwyższy, aby ukończyć pisaninę o Etiopii. Teraz tylko jeszcze dodam więcej zdjęć do istniejących postów.

Gdy teraz patrzę wstecz na naszą wycieczkę do Etiopii myślę sobie, że była to bardzo wytrawna podróż. Objechaliśmy spokojnie całą północ kraju z wyłączeniem Danakil Depression i Gór Simien. O przyczynach tych pominięć już pisaliśmy. W szczególności Danakil Depression jest teraz zbyt droga jak na ramy naszego budżetu i konieczne jest wykupienie zorganizowanej wycieczki w Aksum albo Mekele. Fajnie było oglądać kraj nieskażony jeszcze zarazą masowej turystyki. Niewiele takich miejsc już pozostało. Ciekawie jest w szczególności na obszarach wiejskich i w małych miejscowościach. Tam rzeczywiście nie ma obcych i białych w ogóle. Są miejsca, gdzie można poczuć się jak jedyny biały człowiek w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Największe atrakcje kręgu historycznego są godne uwagi. Jeżeli jednak nie jest to nasza pierwsza podróż do tzw. „egzotycznego kraju”, choć my twierdzimy, że takich krajów nie ma, to nawet skarby Lalibeli przyjmiemy bardzo spokojnie.

Czy tu jeszcze kiedyś przyjedziemy? Dziś już wiemy, że formalnie nasza noga postanie na etiopskiej ziemi, choć tylko w Addis Ababie, w październiku i w listopadzie, gdy będziemy lecieli do RPA i przy powrocie z Azji. Myślę, że nie odpuszczę łatwo wyjazdu do Somalilandu, chyba że sytuacja się tu diametralnie zmieni. Może taką podróż będzie można połączyć z odwiedzeniem północnego Sudanu, o czym myślę coraz intensywniej (dzięki mojej wspaniałej przyjaciółce Beacie, która zasiała takie ziarno w mojej głowie już dawno temu; teraz ono zaczyna kiełkować). Taka wycieczka wymagałaby przejazdu przez Etiopię od Gondaru po Harar i Jigja.

Harari boy.

niedziela, 9 października 2016

Addis again

24-27 stycznia 2016 r.
Sky Bus wymusił na nas kolejną pobudkę ok. 04.00, czyli ok. 22.00 etiopskiego czasu. Bilet kosztował 290 Birr. Selam Bus był nieco droższy, kosztował 330 Birr, ale bilety były wyprzedane na interesujące nas daty. Sky Bus zaoferował nam znaczne niższy standard niż wcześniej Selam Bus na trasie z Mekele do Addis. Szczęście Boga, że połowa miejsc była wolna. Dzięki temu udało nam się ulokować łącznie na czterech fotelach i uniknąć siedzeń połamanych i nie rozkładających się. Na mój drugi fotel próbował się dosiąść jakiś tuziemiec, ale nieskutecznie. Zniechęciłem go trzema słowami. Jak chcę, to potrafię być nieprzyjemny. W szczególności dobrze mi to wychodzi, gdy ktoś obudzi mnie niespodziewanie. Z autopsji coś o tym wie Agnieszka. Aha, i nie były to te słowa, które mogą Wam teraz na myśl przychodzić. Faktyczny odjazd miał miejsce tradycyjnie ok. 2 godziny po wymaganej od nas godzinie zbiórki. Bardzo drażniący to zwyczaj zważywszy na niewyspanie, brak śniadania, poranny ziąb i ogólne rozdrażnienie.

Ponownie brak śniadania ostatecznie wyszedł mi na dobre chroniąc mnie od najgorszego skutku choroby lokomocyjnej. Przez większą część podróży nie byłem w stanie oka otwartego utrzymać. Jak słonko wstało nocny ziąb przeistoczył się się w 37 stopniowy upał. Autobus nie miał klimatyzacji. Dostaliśmy poczęstunek. Sama myśl o zawiniętym w gazetę cieście, po mojemu placku, sprawiała, że wir w mojej głowie i żołądku jeszcze bardziej przyspieszał. Znowu autobus jechał górskimi zakrętasami, co tylko pogarszało sytuację. Na szczęście nie wyrzuciłem ciastka. Gdy po pewnym czasie wydobrzałem placek był jak znalazł. Nie pamiętam kiedy ostatnio jadłem taki pyszny placek. A co, właśnie placek.

Po drodze zatrzymaliśmy się w tradycyjnej przydrożnej spelunie na posiłek. Speluny były dwie, jedna po prawej stronie autobusu, druga do lewej. Zostaliśmy wciągnięci do restauracji po prawej stronie. Z uwagi na dolegliwości jakie mi jeszcze towarzyszyły rano i mając w perspektywie dalszą podróż w autobusie bez toalety zrezygnowałem z lanego piwa na rzecz coli z butelki. Do jedzenia zamówiliśmy shiro z injerą. Tak dla odmiany. Ogólny nieład w restauracji, bardzo marny wygląd toalety i charakterystyczne niebieskie mydło przy zlewie do mycia rąk gwarantowały, że ten najpowszechniejszy w kraju postny posiłek będzie pyszny. Taki właśnie był.

Jak już ostatecznie ozdrowiałem, góry za oknem już zniknęły. Pojawiły się za to inne przydrożne atrakcje, jak np. małpy czekające na wyrzucane z autobusu jedzenie, wielbłądy kryjące się w cieniu rachitycznych krzaków i wioskowe domostwa, które równie dobrze mogły pochodzić z neolitu, XIX wielu lub być jeszcze w kredycie MDM. Z drogi widać też było linię kolejową, którą Etiopia odbudowuje aż do Jibututi, aby mieć dostęp do portu nad morzem Czerwonym. Ostatnie 40-50 km jest najbardziej zadziwiające. Jest tam spory odcinek autostrady, jakby przeniesiony wprost z Niemiec.

Postój w drodze z Hararu do Addis.

Ambo. Narodowa woda mineralna.

Beyanetou. To akurat z restauracji w dzielnicy ormiańskiej w Addis.


Na Meskel Square znowu pokłóciliśmy się z taksówkarzami. Przy autobusie pojawili się też bagażowi, którzy nieproszeni o asystę, nie wiedzieć czemu, wyładowywali z bagażnika tylko plecaki należące do faranji żądając za 2 sekundową niezmówioną usługę 10 Birr. Zbyliśmy ich, ofuknąłem taksówkarzy i poszliśmy z betami na minibusa. Niektórzy nie chcieli nas zabrać. Inni żądali bardzo wysokiej ceny. Ostatecznie pojechaliśmy za 70 Birr z bagażem. Też bardzo drogo. Busik podwiózł nas do wylotu uliczki, gdzie mieścił się nasz hotel. Mieliśmy rezerwację w Ankober Guesthouse za 30$ za pokój typu twin. Hotel to dawny barak służący w zamierzchłych czasach za szpital. Warunki wydawały się być ok. Łazienka była znośna. Ciepła woda też była na miejscu. Tylko łóżka wzbudzały pewien niepokój. Były bardzo miękkie i kołysały się. Sprawiały wrażenie łóżka wodnego. Nie podobało mi się to, bo lubię spać na płasko i twardo. Postanowiliśmy jednak zostać. Czas był najwyższy na uzupełnienie poziomu węglowodanów. Agnieszka sygnalizowała też potrzebę zatankowania kawy, mimo relatywnie późnej pory. Minęliśmy Wutmę i weszliśmy do WOW (burger n juice). Menu nie było dla nas interesujące. Na koniec usadowiliśmy się na wąskim tarasie całkiem przyjemnej restauracji tuż obok Ethiopia Cinema przy Placu De Gaulle. Jest to bardzo fajne miejsce, gdzie można w spokoju obserwować toczące się życie. Przysiadł się do pewien miły młody człowiek. Jak się okazało był Polakiem, redaktorem jednego z portali opisujących tanie oferty lotnicze. W miłym towarzystwie spędziliśmy czas. Marcin tej nocy wracał Turkishem do Polski. My poszliśmy umęczeni do naszego hostelu. Luksusowe autobusy w Etiopii są bardzo męczące.

Nad ranem Ankober Guesthouse zacząć tracić dla mnie swój urok. Najpierw kierowca jednego z aut rozgrzewał silnik diesla tuż pod naszym oknem. Skutek był taki, że w pokoju wytworzyła się atmosfera jak w komorze gazowej. Zdesperowany poprosiłem, aby przestawić samochód. Niestety sen już sobie poszedł. Dalszych kłopotów dostarczyła Agnieszka i hostel wspólnie i w porozumieniu. Mój Brudas nie zażył wieczornej kąpieli i chciał dorównać czyściochowi, który właśnie suszył włosy (czyli mi). Niestety w trakcie czynności zabrakło ciepłej wody i wyskoczył jak oparzony na środek pokoju nakazując mi zrobić awanturę pani w recepcji. Pani w recepcji wyjaśniła, że mają słoneczny system ogrzewania wody i może być problem. Dała nam jednak klucz do innego pokoju, aby skorzystać z łazienki. Spokojnie sobie leżałem, gdy Mój Prywatny Terrorysta, owinięty w ręcznik i z mydlinami na ciele, wpadł jak ogień do pokoju wykrzykując, że w nowej łazience jest wyłącznie gorąca woda i właśnie się poparzył. Zażądano ode mnie kolejnej interwencji w recepcji. Wcześniej jednak poszedłem obejrzeć inkryminowany prysznic. Istotnie miał tyło jedną gałkę, co jednak można było zauważyć przed odkręceniem kurka. Posłusznie zakomunikowałem pani w recepcji wypadek w drugiej łazience. Po chwili przyszedł pan konserwator i wręczył mi kombinerki celem własnoręcznego wyregulowania sobie ciepłej wody. Wszystko wskazywało, że nie zagrzejemy miejsca w Ankober Guesthouse. W związku z tym podziękowałem pani w recepcji, wyjaśniłem że chyba jednak nie zostaniemy tu na kolejne dwie noce (i tak raczej by nas wyrzucili przy kolejnej reklamacji łazienki). W międzyczasie słońce załatwiło sprawę i nagrzało wody w boilerze w naszej łazience. Kąpiel Mojego Kochanego Tyrana mogła się już odbyć w naszym pokoju. Nie mając jednak przyszłości w tym hotelu poszliśmy na śniadanie i na poszukiwanie nowego lokum. Pobliskie Wutma i Bario oferowały podobny niski standard oraz cenę ok. 280 Birr za pokój. Wybraliśmy Bario. W Wutmie, bezpośrednio nad częścią hotelową, jest restauracja. To zaś musiałoby oznaczać hałasy do późna w nocy.

Tego dnia postanowiliśmy udać się na osławione Merkato. Podobno największy bazar w Afryce (pewnie jeszcze co najmniej kilka targowisk pretenduje do tego tytułu). Znowu wszystkie nasze przewodniki gwarantowały obrabowanie każdemu faranji, który ważyłby się udać tam bez obstawy lokalnego przewodnika. Zdeponowaliśmy więc, jak klasyczni idioci, pieniądze i paszporty w recepcji i poszliśmy na Piazza znaleźć busa jadącego w kierunku Merkato. Bazar jest ogromny. Sprzedaje się tam wszystko. Od chińskiego badziewia najgorszego sortu, warzywa, owoce i wszelkie rośliny oraz zwierzęta (ciężko patrzeć jak taktowanie są kurczaki), po wyroby hutnicze, wszelkiego rodzaju złom i artykuły domowego użytku. Są też krawcy i inni rzemieślnicy. Warto przystanąć przy zakładzie złotniczym i przypatrzeć się jak w tygielku pod chmurką wytapiany jest złom złotniczy w prymitywne sztabki. Są też pamiątki i surowa kawa na wagę. Dobrej jakości bunę można kupić już za ok. 130 Birr za kilogram. Jest też rękodzieło. Można kupić ceramikę do tradycyjnego parzenia kawy albo krzyże. Jest też cały kwartał przeznaczony dla sprzedawców khatu. Tych dwóch ostatnich departamentów nie znaleźliśmy. Trafiliśmy jednak do wspaniałej restauracji dla lokalsów. Pyszne jedzonko i cudowne soki. Zabawiliśmy na Merkato do ok. 17.00. Ani śladu rabusiów lub innych złoczyńców. Nie było ich nawet w tutejszych szynkach, które dawno nie widziały białego człowieka, a eteryczne blondynki prawdopodobnie nigdy tam nie bawiły, aż do przybycia Agnieszki. Pies z kulawą nogą nie chciał nam zrobić krzywdy. No jeśli nie liczyć jakiegoś biedaka z lekko pomieszanymi zmysłami. Zagubił się on jednak, gdy weszliśmy na piwo do wspomnianego szynku. Z pełnymi siatkami zakupów rzeczy niepotrzebnych (np. specjalną patelnią do wypalania kawy) pojechaliśmy do naszego hotelu.

Addis Ababa. Merkato.

Addis Ababa. Merkato.
Addis Ababa. Merkato. Wytapianie złomu złota.
Nasza podróż dobiegła końca nie tylko mentalnie (co nastąpiło już Hararze), ale także faktycznie.W Addis odwiedziliśmy jeszcze muzeum etnograficzne. Mieści się ono w starym pałacu cesarza w obrębie kampusu. Jest ciekawe i warto tam pojechać. Jest tam też zachowanych kilka prywatnych pokojów cesarza i cesarzowej oraz piękna kolekcja ikon, tryptyków i krzyży. Bilet wstępu to wydatek 100 Birr. Tuziemcy płacą 50 razy mniej jeśli dobrze zapamiętałem relację cen. Z Piazza jedzie się tam dwoma busami z przesiadką na Arat Kilo. Poszliśmy też obejrzeć Red Terror Martyrs Memorial Museum. Mieści się ono przy Meskel Square. Wstęp jest darmowy, ale oczekiwany jest datek na koszty utrzymania placówki. Wysokość darowizny skolko ugodno. W środku jest toaleta, ale w kranie nie ma wody. Muzeum jest z cyklu makabrycznych. Coś jak S-52 w Phnom Phen. Mocno widoczny jest też aspekt ideologiczny, z którym się w pewnym zakresie nie zgadzam. Pomijam ocenę współczesnych rządów etiopskich. Odnosząc się do czasów cesarstwa w XX wieku i okresu Derg (Mengystu Hajle Marjam - Derg regime) myślę, że obie epoki w zasadzie były siebie warte. Może tylko z taką różnicą, że czerwony reżim trwał „tylko” około dwudziestu lat i skoncentrował swoje przerażające działania w tym czasie. Epoka cesarstwa jest bardziej odległa i przez to może się wydawać teraz znośniejsza. Wystarczy jednak poczytać sobie „Cesarza” by włos na głowie się nam zjeżył, co do praktyki sprawowania władzy przez Najjaśniejszego Pana. A przecież obraz, który tam widzimy jest, no powiedzmy, już nieco wyidealizowany i przekazany naszemu Królowi Reportażu w ciemnych pokojach, szeptem i w nerwowym nasłuchiwaniu odgłosów wystrzałów albo kroków nadciągającej brygady do rewizji i aresztowania. Po obejrzeniu ekspozycji i obsikaniu toalety postanowiliśmy pojechać zobaczyć, jak wygląda tutejszy supermarket. Najbliższy był Bambis. Wystarczyło podjechać dwa przystanki nadziemną kolejką. Część spożywcza jest wielości naszego małego Carrefoura albo Biedronki. Niewątpliwie był to najlepiej zaopatrzony sklep spożywczy, jaki tu widziałem, ale nie zmienia to faktu, że i tak asortyment był ubogi. Jest to też typ sklepu odwiedzanego przez żyjących w stolicy zagraniczniaków. Szczególnie dużo było klientów z chińskimi rysami twarzy. Na piętrze jest ekspozycja AGD. Dokupiliśmy trochę kawy i poszliśmy z powrotem na metro. Kolejka jest nowa, chyba już wspominałem, ale ma istotną wadę. Pociągi jeżdżą bardzo rzadko i są zatłoczone. Zdarzało się nam, że w godzinach szczytu nie mieściliśmy się w wagonie albo byliśmy upchnięci jak sardynki. Warto zatem trzymać się za portfel i plecak mieć z przodu. Ergo, gdy jest tłok lepiej skorzystać z oferty minibusów

Ostatniego dnia poszliśmy jeszcze dokupić nieco badziewia na pamiątki dla nas i w celach rozdawniczych. Sporo tego typu sklepów, z cenami w miarę akceptowalnymi, w szczególności, gdy trzeba wydać nadmiar lokalnej mamony, jest na Churchill Street (niedaleko Piazza, za sklepami z kolorowymi trumnami i akcesoriami pogrzebowymi).

Samolot mieliśmy o 01.30. Resztę czasu spędziliśmy objadając się oraz koczując na lotnisku. Niestety Turkish nie stanął na wysokości zadania podmieniając planowany A330 na B737-8, w którym jest zbyt dużo foteli i za mało miejsca na pięcio i pół godzinny lot. No cóż tak też się zdarza.

Addis Ababa. Wejście na teren Uniwersytetu i Muzeum Etnograficznego.

Addis Ababa. Budynek Muzeum Etnograficznego (stary pałac) z symbolicznym pomnikiem obrazującym lata niewoli włoskiej i zwycięstwo Lwa Judy.

Addis Ababa. Budynek Muzeum Etnograficznego (stary pałac)

Addis Ababa. Fontanna przed budynkiem Muzeum Etnograficznego.
Addis Ababa. Muzeum Etnograficzne (II piętro).

Addis Ababa. Muzeum Etnograficzne (II piętro).

Addis Ababa. Muzeum Etnograficzne (II piętro).

Addis Ababa. Muzeum Etnograficzne (II piętro).


Addis Ababa. Muzeum Etnograficzne (II piętro).


Addis Ababa. Meskel Square.

Addis Ababa. Meskel Square.

Addis Ababa. Okolice Meskel Square.

Addis Ababa. Wutma. Ostatnie śniadanie przed wyjazdem - Special Full.


sobota, 8 października 2016

Harar

21 stycznia 2016 r.

Aby uniknąć podróży autobusem do Hararu, jeszcze będąc w Mekele, kupiliśmy bilet na lot do Dire Dawa. Nie żebyśmy się obawiali niewygód, ale po kilkunastogodzinnej podróży z Mekele poprzedniego dnia po pierwsze mieliśmy małe szanse na bilet na kurs w dniu 21 stycznia, a po drugie chyba nie bylibyśmy zdolni do pobudki dzień po dniu na autobus ok. 03.00 rano. Dlatego też wybraliśmy bezpośredni lot do Dire Dawa ok. 13.00. Miało to gwarantować odespanie zaległości i spokojną zbiórkę na lotnisko. Śniadanie zjedliśmy w hotelowej restauracji Itaque Taitu Hotel. Jest to bardzo klimatyczne, kolonialne miejsce, ale jedzenie nie było szczególne. Bardzo skromny był wybór etiopskich dań. Ograniczał się on w zasadzie do injera fir-fir, która nieco mi się już znudziła (był to też pierwszy mój posiłek w kraju po przylocie).

Taksówka z hotelu na lotnisko kosztowała 200 Birr. Przy wjeździe na parking kierowcy samochodów muszą uiścić opłatę za parking, coś ok. 10 albo 20 Birr. Trzeba zatem uzgodnić z taksówkarzem, czy cena za kurs zawiera tę opłatę, czy nie. Teoretycznie można dojechać do lotniska minibusem, właściwie tylko do pobliskiego ronda. Z tego miejsca jest jednak jeszcze kilkaset metrów do terminala. Mało kto się na to decyduje, zwłaszcza z bagażem. Można zatem uznać, że w Addis na razie nie istnieje transport publiczny na lotnisko. Należy jednak wspomnieć, że Chińczycy, których jest tutaj zatrzęsienie, coś przy lotnisku intensywnie budują. Jeżeli powstanie nowy terminal zapewne będzie też połączenie z istniejącym nadziemnym metrem, które też powstało przy udziale Państwa Środka.

Na lotnisku byliśmy pierwsi przy kontuarze do check in. Mimo tego pani z rozbrajającą szczerością oznajmiła nam, że na nasz lot jest overbooked i w związku z tym wyślą nas do Dire Dawa samolotem o 16.00 przez Jigja. Piękny początek. Oznaczało to, ni mniej ni więcej, kolejny cały dzień w podróży. To jeszcze nic bo przecież o to właśnie chodzi. Jednak siedzenie cały dzień na lotnisku w Addis to średnia przyjemność. Po rozmowie z przełożoną pani z check in desk okazało się, że jednak faranji zmieszczą się w samolocie o 13.00. Dzięki temu mieliśmy szansę dojechać ok. 16. do Hararu. Nadzieja okazała się być jednak płonna. Nasz lot najpierw się opóźniał. Ostatecznie odlecieliśmy o 16. i to nie bezpośrednio do Dire Dawa, ale najpierw do Jigja. Nie wiem jak było to możliwe skoro mieliśmy bilety na lot bezpośredni. Tajemnicza historia. Myślę że jeden lot miał overbooking, a drugi był prawie pusty. Dzięki temu zabiegowi linia zrealizowała tylko jeden pełny lot. Tak to wyglądało w naszych oczach. Choć nie wyobrażam sobie, aby poważna linia lotnicza (Ethiopian) robiła tego typu czary mary. Niestety nie jest to Unia Europejska i nie obowiązują tu europejskie reżimy odszkodowawcze.

W Dire Dawa byliśmy już po zachodzie słońca. Z lotniska do miasta zabrał nas i jeszcze jedną mikro Japonkę pewien pan, który wracał do domu z Chin. Złapaliśmy ostatniego busa do Hararu i już ciemną nocą dotarliśmy na miejsce. Kierowca wysadził nas tuż przy naszym Harar Ras Hotel. Rezerwacji dokonaliśmy telefonicznie jeszcze na lotnisku w Addis. Hotel był całkiem ok. Za jedynkę z łóżkiem wystarczającym dla dwóch osób (choć nieco wąskim) i jednym bufetowym śniadaniem płaciliśmy 500 Birr. Śniadanie dla drugiej osoby kosztowało ekstra 80 Birr. Była to w zasadzie jedyna opcja hotelowa dostępna do rezerwacji telefonicznej. W pozostałych interesujących nas hotelach nikt nawet nie podnosił słuchawki telefonu albo automat informował o tym, że numer nie jest aktualny. Dziwne to było bo numery były zgodne z Lonely Planet, z Rough Guide i z najnowszą książką Brandta. Myślałem nawet, że w Hararze była jakaś zmiana numeracji. Suma sumarum nie wyszło źle. I tak nie zamierzaliśmy spać w żadnym z heritage house. Bo i drożej - 20$ od osoby. I bez łazienki, a Agnieszka tym razem zaprotestowała odnośnie braku takiej wygody. Nasz hotel był położony 15 minut spacerem od Harar Gate i murów starego miasta w chrześcijańskiej części miasta. Moim zdaniem była to najlepsza opcja w mieście w tym przedziale cenowym. Kiepska była tylko łazienka, gdyż po kąpieli woda słabo odpływała tworząc kałużę na posadzce. Nie był to dla nas jednak istotny problem. Kąpaliśmy się i tak w japonkach, więc problem leżał bardziej po stronie hotelu i pań pokojowych. Tego dnia pozostała nam energia i ochota tylko na kolację, ale i tu zdarzył się wypadek. Zamówiliśmy dania w hotelowej restauracji. Dla odmiany zamówiliśmy jakieś wege danie z injerą dla pewności wskazując panu kelnerowi palcem pozycję w jadłospisie. Przyjechała injera i cztery gliniane kociołki. Z jednego, ku naszej zgrozie, wystawy kości jakiejś istoty. Pierwszy raz w życiu powiedziałem panu kelnerowi, co o tym wszystkim myślę i pan musiał zabrać danie. Z odmiany jadłospisu wyszło nico. Zjedliśmy znowu shiro. Całe szczęście było pyszne. Możliwe że byliśmy zbyt wygłodniali żeby dalej marudzić.

22 -24 stycznia 2016 r.

Śniadanie było bufetowe z relatywnie dużym wyborem lokalnych dań. Na stanie była injera, injera z injerą - czyli fir fir, coś na kształt ful – w wersji z kawałkami pszennej bułki z sosem pomidorowym, makarony, ryż z warzywami, tosty francuskie, tosty i naleśniki. Nie było jajecznicy. Ponadto sok z papaji - pyszny, kawa-killer i herbata. Wolę klasykę w lokalnej knajpie, ale było ok.

Harar dzieli się ogólnie na stare miasto za murami - „Jugal” - zdominowane przez muzułmanów i nowe  miasto czyli żywioł chrześcijański. Spacer do murów starego miasta zajmował nam kilkanaście minut. Bajaj nie jest niezbędny. Po drodze przechodzimy m.in. obok biur sprzedaży Selam Busa (po lewej stronie drogi na początku małej przecznicy) i Sky Busa (po prawej stronie w narożnym budynku na pierwszym pietrze; wchodzi się schodami przez klatkę schodową).

Bardzo chciałem tu przyjechać. Już samo imię miasta powoduje mrowienie na plecach. Tu jest niekwestionowana stolica islamskiej Etiopii. Pierwszy biały człowiek, Sir Richard Francis Burton, przybył tu w połowie XIX wieku (1855r.) i spędził w mieście kilka miesięcy jako gość albo więzień miejscowego księcio-kacyka, sam chyba nie był całkowicie przekonany co do charakteru swojego pobytu. Jego opis tego miejsca nie jest zbyt pochlebny. Niedługo po nim przyjechał do Hararu pewien dezerter z holenderskiej armii na Jawie, Artur Rimbaud. W jakim celu tu przybył i mieszkał tego dokładnie nie wiadomo. Powszechnie przyjmuje się, że trudnił się handlem albo przemytem. Faktem jest, mieszkał w Hararze 11 lat i wyjechał dopiero, gdy był śmiertelnie chory na raka. Choroba była krótka i niedługo po powrocie do Francji i amputacji nogi poeta zmarł. Skoro Artur Rimbaud, niekwestionowana gwiazda francuskiego symbolizmu, spędził w takim miejscu 11 lat swojego 37. letniego życia znaczyć musi, że jest to miasto wyjątkowe. Z pewnością nie ma takiego drugiego miasta w Etiopii. To pewne. Niektórzy porównują tutejszy labirynt starego miasta do Fezu. Nie wiem, czy to jest słuszne, bo nie byłem w Maroku. Najbliższe mi odniesienie to irański Yazd. Może to skutek mojego sentymentu do Persji, ale Yazd i jego niemal monochromatyczne gliniane stare miasto stoi architektonicznie kilka klas wyżej od Hararu. Przeciwnie do Hararu tam jest jednak pusto na ulicach. Tu ludziska się często pojawiają, a czasem nawet kłębią w nadmiarze, choć i tu i tam mieszkają Muzułmanie (tu Sunnickiego, tam Szyickiego obrządku).

Jugal nie jest duży. Otacza go mur z pięcioma bramami. Wśród nich są współczesne bramy przystosowane dla transportu samochodowego, są zwykłe wyrwy w murach, ale są i całe bramy wyzute jedynie z drzwi. Moim zdaniem nie ma potrzeby eksploracji każdego zaułka. Wystarczą dwa spacery, najlepiej o różnych porach dnia, aby zaspokoić ciekawość tego miejsca. Warto też usadowić się w kawiarni na tarasie budynku w którym miał się kiedyś mieścić skład kolonialny Artura Rimbaud (Gerazmatch House). Podają tam pyszne soki i kawę, jest też ratująca życie zimna cola, sympatyczny właściciel oraz przemiła obsługa znajdująca się nieustannie „na wysokości”. Jest to też doskonały punkt obserwacyjny na główny plac miasta – dawny koński targ (Feres Megala). Trzeba wiedzieć jednak, że choć Harar to miasto starożytne i wpisane na listę UNESCO, to w istocie trudno będzie nam to dostrzec w jego materialnej substancji. Jest kilka ładnych kolonialnych budynków. W tym prywatne muzeum Abdela Sherif Harari City Museum, domniemany dom Rimbaud (z bardzo ciekawymi zdjęciami z epoki). Reszta miasta nie wygląda antyczne. Domy, zwyczajem muzułmańskim, są bowiem zwrócone do środka. Na zewnątrz prezentują tylko wysokie mury i bramy. Cztery z nich przyjmują na nocleg turystów. Kilka innych za opłatą można zwiedzić. Kosztuje to ok. 50-60 Birr i sprowadza się do przejścia przez dziedziniec i obejrzenia kolorowej głównej izby domu. Często będą tam domownicy co może być krępujące dla obu stron. Moim zdaniem nawet bardziej dla turysty. W obrębie starego miasta jest podobno ok. 100 meczetów i sanktuariów. Większość z nich to jednak przybytki prywatne. Główny meczet piątkowy, choć istnieje tu ok. 800 lat, to w obecnej bryle tylko kilkadziesiąt, nie jest zbyt ciekawy. Trzeba wspomnieć, że w pierwszej przecznicy za meczetem piątkowym po lewej stronie jest niesamowita palarnia kawy. Można tam wejść i zobaczyć na żywo jak zielone ziarna stają się produktem służącym do parzenia kawy. Jest tam też prowadzona sprzedaż detaliczna. Cena za 1 kg kawy to 160 Birr. Ja nie jestem kawoszem, ale muszę przyznać zapach jaki roznosi się w całej uliczce jest piękny.

Inną atrakcją Hararu jest karmienie hien. Są tu dwa takie miejsca. Starsze i podobno liczniej odwiedzane przez hieny znajduje się w okolicy jatki muzułmańskiej za murami miejskimi na drugim końcu miasta (trzeba przejść przez całe miasto, plac Feres Megala, iść obok meczetu piątkowego i za bramę. Drugie stanowisko znajduje się bliżej przy rzeźni chrześcijańskiej jest młodsze i podobno odwiedza je mniejsza liczba zwierzaków. Aby tam trafić trzeba z placu Feres Megala skręcić w lewo na dół, przyjść przez bramę i iść prosto przez mostek i skręcić w prawo. Po kilkudziesięciu metrach zobaczymy duży budynek. Będziemy na miejscu. My przyszliśmy oglądać hieny do jatki chrześcijańskiej z czystego lenistwa, bo bliżej. Usiedliśmy na schodkach przy ścianie szczytowej budynku i czekaliśmy na zapadnięcie zmroku. Koszt udziału w takim spektaklu do 50 Birr od osoby, choć zawsze będą od nas żądać więcej pieniędzy. Cena będzie nieco wyższa jeśli chcemy robić zdjęcia. Hieny przychodzą dopiero po zmroku więc ze zdjęć będą nici, chyba że mamy sprzęt bardzo czuły. Nasze spotkanie z hienami wypadło bardzo blado. Pan przywoływał je bardzo wytrwale. Po pewnym czasie pojawiły się dwa osobniki. Nie były jednak zainteresowane jedzeniem. Pierwsza hiena zniknęła tak szybko i sprawnie jak się pojawiła. Druga została trochę dłużej. W końcu też uciekła na widok nadjeżdżającego tuk tuka. Właściwie wyglądało to tak, jakby oba zwierzaki zostały na nasze przyjście wygonione z jakiejś komórki. Później żałowałem, że w ogóle zapłaciliśmy za to „widowisko”. Poznaliśmy jednak wtedy Bartka z Warszawy, a właściwie z Gliwic. Była to kolejna bardzo fajna osoba z Polski jaką spotkaliśmy w Etiopii. Później spotkaliśmy się jeszcze przy powrocie w Addis. Lecieliśmy tym samym samolotem do Istambułu. W Addis Bartek nam powiedział, że widział samopas wałęsające się hieny po mieście, gdy jeszcze ciemną nocą szedł na autobus do Addis. Nienaturalność spektaklu i faktyczne fiasko obejrzenia procederu karmienia hien zniechęciła nas, aby następnego wieczoru iść do jatki muzułmańskiej.
W Hararze nasza wycieczka mentalnie dobiegła końca. Z powodów ograniczeń wizowych nie mogliśmy pojechać do Somalilandu, choć był on już w zasięgu ręki. Będzie trzeba zatem jeszcze raz odwiedzić Harar. Na południe kraju nie chcieliśmy jechać. Zatem do wyboru mieliśmy albo dłużej zostać w Hararze albo jechać do Addis. Ostatecznie zadecydowała dostępność biletów autobusowych. Kupiliśmy bilety w Sky Bus na 24 stycznia 2016 roku.


Podsumowując, będąc w Etiopii trzeba przyjechać do Hararu. Miasto jest bardzo interesujące i zupełnie inne od reszty kraju. Nie spodziewajmy się jednak, że przekraczając bramy Harar Jugol przeniesiemy się osiemset lat wstecz. Brakuje tu może niektórych usług właściwych dla świata zachodniego i początku XXI wieku, ale nawet na starym mieście są telefony komórkowe i telewizja satelitarna. Można też wątpić, czy cała starówka w Hararze zasługuje na wpis na listę światowego dziedzictwa. Co tu robił Rimbaud przez tyle lat. Nie wiem. Podobno nie pisał już wtedy poezji. Może rozsmakował się w chacie, którego Harar jest niekwestionowaną stolicą (jeżeli przyjdzie komuś do głowy zakupienie tu tego ziela powinien najpierw spytać kogoś zaprzyjaźnionego, np. kelnera w kawiarni Gerazmatch House, ile on powinien kosztować i gdzie dokładnie należy go kupić). Może szukał tu samotności i zapomnienia. Zdjęcia z epoki odkrywania przez białego człowieka czarnego lądu prezentowane w domniemanym domu poety dają pewne wyobrażenie jak wyglądało to miejsce nieco ponad sto lat temu. Z drugiej strony, czy mamy rzeczywiste wyobrażenie jak wyglądało życie w naszych miastach i miasteczkach pod koniec XIX wieku? Nie wydaje mi się, aby różnica była istotna. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że w Hararze jest jeszcze bardzo dużo prawdziwego życia. Jak w całej Etiopii.


Harar. Jugol.  Tuż za Harar Gate.

Harar. Jugol. Gidir Megala (Grand Market).

Harar. Jugol.

Harar. Jugol. Gidir Megala (Grand Market).

Harar. Jugol. Okolica Shewa Gate.

Harar. Jugol. Abdela Sherif Harari City Museum.

Harar. Jugol.

Harar. Jugol.

Harar. Jugol. Feres Megala.

Harar. Jugol.

Harar. Jugol. Okolica Shewa Gate.

Harar. Jugol. Okolica Shewa Gate.

Harar. Jugol. Gidir Megala (Grand Market).

Harar. Jugol. Gidir Megala (Grand Market).

Harar. Motoryzacja.

Harar. Jugol. Minaret.

Harar. Jugol. Gidir Megala (Grand Market). Jatka - każdy czeka na swoją kolej do resztek.

Harar. Jugol.

Harar. Jugol. Okolica Shewa Gate.

Harar. Jugol. Gidir Megala (Grand Market).

Harar. Jugol

Harar. Jugol. Chłopiec.

Harar. Jugol. Okolica Erer Gate.

Harar. Jugol.

Harar. Gidir Megala (Grand Market)

Harar. Jugol.

Harar. Jugo. Makina Girgir (Machine Rd.)

Harar. Jugol.

Harar. Jugol.

Harar. Jugo. Makina Girgir (Machine Rd.)

Harar. Jugol.

Harar. Awokado juice w kawiarni  w Gerazmatch House.
Harar. Jugol.
Harar. Sprice awokado i mango w kawiarni  w Gerazmatch House.



Harar. Sprice awokado i mango w kawiarni  w Gerazmatch House. Pan właściciel prezentuje jakość soku z awokado i mango.
Harar. Jugol.
Harar. Jugol. Fabryka kawy.

Harar. Jugol. Shewa Gate. Old Christian Market.

Harar. Jugol. Makina Girgir (Machine Rd.) - wylot na Gidir Megala (Grand Market).

Harar. Jugol. Makina Girgir (Machine Rd.).