24-27 stycznia
2016 r.
Sky Bus wymusił na nas kolejną pobudkę ok. 04.00,
czyli ok. 22.00 etiopskiego czasu. Bilet kosztował 290 Birr. Selam
Bus był nieco droższy, kosztował 330 Birr, ale bilety były
wyprzedane na interesujące nas daty. Sky Bus zaoferował nam znaczne
niższy standard niż wcześniej Selam Bus na trasie z Mekele do
Addis. Szczęście Boga, że połowa miejsc była wolna. Dzięki temu
udało nam się ulokować łącznie na czterech fotelach i uniknąć
siedzeń połamanych i nie rozkładających się. Na mój drugi fotel
próbował się dosiąść jakiś tuziemiec, ale nieskutecznie.
Zniechęciłem go trzema słowami. Jak chcę, to potrafię być
nieprzyjemny. W szczególności dobrze mi to wychodzi, gdy ktoś
obudzi mnie niespodziewanie. Z autopsji coś o tym wie Agnieszka.
Aha, i nie były to te słowa, które mogą Wam teraz na myśl
przychodzić. Faktyczny odjazd miał miejsce tradycyjnie ok. 2
godziny po wymaganej od nas godzinie zbiórki. Bardzo drażniący to
zwyczaj zważywszy na niewyspanie, brak śniadania, poranny ziąb i
ogólne rozdrażnienie.
Ponownie brak śniadania ostatecznie wyszedł mi na
dobre chroniąc mnie od najgorszego skutku choroby lokomocyjnej.
Przez większą część podróży nie byłem w stanie oka otwartego
utrzymać. Jak słonko wstało nocny ziąb przeistoczył się się w
37 stopniowy upał. Autobus nie miał klimatyzacji. Dostaliśmy
poczęstunek. Sama myśl o zawiniętym w gazetę cieście, po mojemu
placku, sprawiała, że wir w mojej głowie i żołądku jeszcze
bardziej przyspieszał. Znowu autobus jechał górskimi zakrętasami,
co tylko pogarszało sytuację. Na szczęście nie wyrzuciłem
ciastka. Gdy po pewnym czasie wydobrzałem placek był jak znalazł.
Nie pamiętam kiedy ostatnio jadłem taki pyszny placek. A co,
właśnie placek.
Po drodze zatrzymaliśmy się w tradycyjnej
przydrożnej spelunie na posiłek. Speluny były dwie, jedna po
prawej stronie autobusu, druga do lewej. Zostaliśmy wciągnięci do
restauracji po prawej stronie. Z uwagi na dolegliwości jakie mi
jeszcze towarzyszyły rano i mając w perspektywie dalszą podróż w
autobusie bez toalety zrezygnowałem z lanego piwa na rzecz coli z
butelki. Do jedzenia zamówiliśmy shiro z injerą. Tak dla odmiany.
Ogólny nieład w restauracji, bardzo marny wygląd toalety i
charakterystyczne niebieskie mydło przy zlewie do mycia rąk
gwarantowały, że ten najpowszechniejszy w kraju postny posiłek
będzie pyszny. Taki właśnie był.
Jak już ostatecznie ozdrowiałem, góry za oknem
już zniknęły. Pojawiły się za to inne przydrożne atrakcje, jak
np. małpy czekające na wyrzucane z autobusu jedzenie, wielbłądy
kryjące się w cieniu rachitycznych krzaków i wioskowe domostwa,
które równie dobrze mogły pochodzić z neolitu, XIX wielu lub być
jeszcze w kredycie MDM. Z drogi
widać też było linię kolejową, którą Etiopia odbudowuje aż do
Jibututi, aby mieć dostęp do portu nad morzem Czerwonym. Ostatnie
40-50 km jest najbardziej zadziwiające. Jest tam spory odcinek
autostrady, jakby przeniesiony wprost z Niemiec.
 |
Postój w drodze z Hararu do Addis. |
 |
Ambo. Narodowa woda mineralna. |
 |
Beyanetou. To akurat z restauracji w dzielnicy ormiańskiej w Addis. |
Na Meskel Square znowu pokłóciliśmy się z
taksówkarzami. Przy autobusie pojawili się też bagażowi, którzy
nieproszeni o asystę, nie wiedzieć czemu, wyładowywali z bagażnika
tylko plecaki należące do faranji żądając za 2 sekundową
niezmówioną usługę 10 Birr. Zbyliśmy ich, ofuknąłem
taksówkarzy i poszliśmy z betami na minibusa. Niektórzy nie
chcieli nas zabrać. Inni żądali bardzo wysokiej ceny. Ostatecznie
pojechaliśmy za 70 Birr z bagażem. Też bardzo drogo. Busik
podwiózł nas do wylotu uliczki, gdzie mieścił się nasz hotel.
Mieliśmy rezerwację w Ankober Guesthouse za 30$ za pokój typu
twin. Hotel to dawny barak służący w zamierzchłych czasach za
szpital. Warunki wydawały się być ok. Łazienka była znośna.
Ciepła woda też była na miejscu. Tylko łóżka wzbudzały pewien
niepokój. Były bardzo miękkie i kołysały się. Sprawiały
wrażenie łóżka wodnego. Nie podobało mi się to, bo lubię spać
na płasko i twardo. Postanowiliśmy jednak zostać. Czas był
najwyższy na uzupełnienie poziomu węglowodanów. Agnieszka
sygnalizowała też potrzebę zatankowania kawy, mimo relatywnie
późnej pory. Minęliśmy Wutmę i weszliśmy do WOW (burger n
juice). Menu nie było dla nas interesujące. Na koniec usadowiliśmy
się na wąskim tarasie całkiem przyjemnej restauracji tuż obok
Ethiopia Cinema przy Placu De Gaulle. Jest to bardzo fajne miejsce,
gdzie można w spokoju obserwować toczące się życie. Przysiadł
się do pewien miły młody człowiek. Jak się okazało był
Polakiem, redaktorem jednego z portali opisujących tanie oferty
lotnicze. W miłym towarzystwie spędziliśmy czas. Marcin tej nocy
wracał Turkishem do Polski. My poszliśmy umęczeni do naszego
hostelu. Luksusowe autobusy w Etiopii są bardzo męczące.
Nad ranem Ankober Guesthouse zacząć tracić dla
mnie swój urok. Najpierw kierowca jednego z aut rozgrzewał silnik
diesla tuż pod naszym oknem. Skutek był taki, że w pokoju
wytworzyła się atmosfera jak w komorze gazowej. Zdesperowany
poprosiłem, aby przestawić samochód. Niestety sen już sobie
poszedł. Dalszych kłopotów dostarczyła Agnieszka i hostel
wspólnie i w porozumieniu. Mój Brudas nie zażył wieczornej
kąpieli i chciał dorównać czyściochowi, który właśnie suszył
włosy (czyli mi). Niestety w trakcie czynności zabrakło ciepłej
wody i wyskoczył jak oparzony na środek pokoju nakazując mi zrobić
awanturę pani w recepcji. Pani w recepcji wyjaśniła, że mają
słoneczny system ogrzewania wody i może być problem. Dała nam
jednak klucz do innego pokoju, aby skorzystać z łazienki. Spokojnie
sobie leżałem, gdy Mój Prywatny Terrorysta, owinięty w ręcznik i
z mydlinami na ciele, wpadł jak ogień do pokoju wykrzykując, że w
nowej łazience jest wyłącznie gorąca woda i właśnie się
poparzył. Zażądano ode mnie kolejnej interwencji w recepcji.
Wcześniej jednak poszedłem obejrzeć inkryminowany prysznic.
Istotnie miał tyło jedną gałkę, co jednak można było zauważyć
przed odkręceniem kurka. Posłusznie zakomunikowałem pani w
recepcji wypadek w drugiej łazience. Po chwili przyszedł pan
konserwator i wręczył mi kombinerki celem własnoręcznego
wyregulowania sobie ciepłej wody. Wszystko wskazywało, że nie
zagrzejemy miejsca w Ankober Guesthouse. W związku z tym
podziękowałem pani w recepcji, wyjaśniłem że chyba jednak nie
zostaniemy tu na kolejne dwie noce (i tak raczej by nas wyrzucili
przy kolejnej reklamacji łazienki). W międzyczasie słońce
załatwiło sprawę i nagrzało wody w boilerze w naszej łazience.
Kąpiel Mojego Kochanego Tyrana mogła się już odbyć w naszym
pokoju. Nie mając jednak przyszłości w tym hotelu poszliśmy na
śniadanie i na poszukiwanie nowego lokum. Pobliskie Wutma i Bario
oferowały podobny niski standard oraz cenę ok. 280 Birr za pokój.
Wybraliśmy Bario. W Wutmie, bezpośrednio nad częścią hotelową,
jest restauracja. To zaś musiałoby
oznaczać hałasy do późna w nocy.
Tego dnia postanowiliśmy udać się na osławione
Merkato. Podobno największy bazar w Afryce (pewnie jeszcze co
najmniej kilka targowisk pretenduje do tego tytułu). Znowu wszystkie
nasze przewodniki gwarantowały obrabowanie każdemu faranji, który
ważyłby się udać tam bez obstawy lokalnego przewodnika.
Zdeponowaliśmy więc, jak klasyczni idioci, pieniądze i paszporty w
recepcji i poszliśmy na Piazza znaleźć busa jadącego w kierunku
Merkato. Bazar jest ogromny. Sprzedaje się tam wszystko. Od
chińskiego badziewia najgorszego sortu, warzywa, owoce i wszelkie
rośliny oraz zwierzęta (ciężko patrzeć jak taktowanie są
kurczaki), po wyroby hutnicze, wszelkiego rodzaju złom i artykuły
domowego użytku. Są też krawcy i inni rzemieślnicy. Warto
przystanąć przy zakładzie złotniczym i przypatrzeć się jak w
tygielku pod chmurką wytapiany jest złom złotniczy w prymitywne
sztabki. Są też pamiątki i surowa kawa na wagę. Dobrej jakości
bunę można kupić już za ok. 130 Birr za kilogram. Jest też
rękodzieło. Można kupić ceramikę do tradycyjnego parzenia kawy
albo krzyże. Jest też cały kwartał przeznaczony dla sprzedawców
khatu. Tych dwóch ostatnich departamentów nie znaleźliśmy.
Trafiliśmy jednak do wspaniałej restauracji dla lokalsów. Pyszne
jedzonko i cudowne soki. Zabawiliśmy na Merkato do ok. 17.00. Ani
śladu rabusiów lub innych złoczyńców. Nie było ich nawet w
tutejszych szynkach, które dawno nie widziały białego człowieka,
a eteryczne blondynki prawdopodobnie nigdy tam nie bawiły, aż do
przybycia Agnieszki. Pies z kulawą nogą nie chciał nam zrobić
krzywdy. No jeśli nie liczyć jakiegoś biedaka z lekko pomieszanymi
zmysłami. Zagubił się on jednak, gdy weszliśmy na piwo do
wspomnianego szynku. Z pełnymi siatkami zakupów rzeczy niepotrzebnych
(np. specjalną patelnią do wypalania kawy) pojechaliśmy do naszego
hotelu.
 |
Addis Ababa. Merkato. |
 |
Addis Ababa. Merkato. |
 |
Addis Ababa. Merkato. Wytapianie złomu złota. |
Nasza podróż dobiegła końca nie tylko mentalnie
(co nastąpiło już Hararze), ale także faktycznie.W Addis odwiedziliśmy jeszcze muzeum etnograficzne.
Mieści się ono w starym pałacu cesarza w obrębie kampusu. Jest
ciekawe i warto tam pojechać. Jest tam też zachowanych kilka
prywatnych pokojów cesarza i cesarzowej oraz piękna kolekcja ikon, tryptyków i krzyży. Bilet wstępu to wydatek
100 Birr. Tuziemcy płacą 50 razy mniej jeśli dobrze zapamiętałem
relację cen. Z Piazza jedzie się tam dwoma busami z przesiadką na
Arat Kilo. Poszliśmy też obejrzeć Red Terror Martyrs
Memorial Museum. Mieści się ono przy Meskel Square. Wstęp jest
darmowy, ale oczekiwany jest datek na koszty utrzymania placówki.
Wysokość darowizny skolko ugodno. W środku jest toaleta, ale w
kranie nie ma wody. Muzeum jest z cyklu makabrycznych. Coś jak S-52
w Phnom Phen. Mocno widoczny jest też aspekt ideologiczny, z którym
się w pewnym zakresie nie zgadzam. Pomijam ocenę współczesnych
rządów etiopskich. Odnosząc się do czasów cesarstwa w XX wieku i
okresu Derg (Mengystu Hajle Marjam - Derg regime) myślę, że obie
epoki w zasadzie były siebie warte. Może tylko z taką różnicą,
że czerwony reżim trwał „tylko” około dwudziestu lat i
skoncentrował swoje przerażające działania w tym czasie. Epoka
cesarstwa jest bardziej odległa i przez to może się wydawać teraz
znośniejsza. Wystarczy jednak poczytać sobie „Cesarza” by włos
na głowie się nam zjeżył, co do praktyki sprawowania władzy
przez Najjaśniejszego Pana. A przecież obraz, który tam widzimy
jest, no powiedzmy, już nieco wyidealizowany i przekazany naszemu
Królowi Reportażu w ciemnych pokojach, szeptem i w nerwowym
nasłuchiwaniu odgłosów wystrzałów albo kroków nadciągającej
brygady do rewizji i aresztowania. Po obejrzeniu ekspozycji i obsikaniu toalety
postanowiliśmy pojechać zobaczyć, jak wygląda tutejszy
supermarket. Najbliższy był Bambis. Wystarczyło podjechać dwa
przystanki nadziemną kolejką. Część spożywcza jest wielości
naszego małego Carrefoura albo Biedronki. Niewątpliwie był to
najlepiej zaopatrzony sklep spożywczy, jaki tu widziałem, ale nie
zmienia to faktu, że i tak asortyment był ubogi. Jest to też typ
sklepu odwiedzanego przez żyjących w stolicy zagraniczniaków.
Szczególnie dużo było klientów z chińskimi rysami twarzy. Na
piętrze jest ekspozycja AGD. Dokupiliśmy trochę kawy i poszliśmy
z powrotem na metro. Kolejka jest nowa, chyba już wspominałem, ale
ma istotną wadę. Pociągi jeżdżą bardzo rzadko i są zatłoczone.
Zdarzało się nam, że w godzinach szczytu nie mieściliśmy się w
wagonie albo byliśmy upchnięci jak sardynki. Warto zatem trzymać
się za portfel i plecak mieć z przodu. Ergo, gdy jest tłok lepiej
skorzystać z oferty minibusów
Ostatniego dnia poszliśmy jeszcze dokupić nieco
badziewia na pamiątki dla nas i w celach rozdawniczych. Sporo tego
typu sklepów, z cenami w miarę akceptowalnymi, w szczególności,
gdy trzeba wydać nadmiar lokalnej mamony, jest na Churchill Street
(niedaleko Piazza, za sklepami z kolorowymi trumnami i akcesoriami
pogrzebowymi).
Samolot mieliśmy o 01.30. Resztę czasu spędziliśmy
objadając się oraz koczując na lotnisku. Niestety Turkish nie
stanął na wysokości zadania podmieniając planowany A330 na
B737-8, w którym jest zbyt dużo foteli i za mało miejsca na pięcio
i pół godzinny lot. No cóż tak też się zdarza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz