sobota, 13 lutego 2016

Habishat

16-18 stycznia 2016 r.

Rano 16 stycznia 2016 r. pojechaliśmy tuktukiem na dworzec w Aksum. Tam okazało się, że sprzyja nam szczęście i możemy pojechać do Wukro bezpośrednio autobusikiem turystycznym. Uzgodniliśmy cenę na poziomie 350 Birr za nas oboje. Przy obwodnicy miasta wsiedliśmy do luksusowego i pustego autobusu. Wówczas wywiązała się kłótnia między naszym kierowcą tuktuka, panem który na dworcu „sprzedał” informację o autobusie jadącym do Mekele i kierowcą autobusu. Sprawa dotyczyła sposobu rozliczenia między nimi naszych pieniędzy za przejazd. Cała afera skończyła się dla nas dobrze. Pieniądze daliśmy panu kierowcy, jak się później okazało, bardzo sympatycznemu. Ten zapłacił pośrednikom wedle swojego uznania. My byliśmy zadowoleni z bezpośredniego i wygodnego transportu do Wukro. Cena też była dobra uwzględniając odległość i fakt, że w przypadku transportu publicznego konieczna była przesiadka, a najprawdopodobniej dwie.

Droga z Aksum do Wukro, a w szczególności odcinek do Adigratu jest przepiękny. Po drodze mija się stanowisko archeologiczne w Yeha i skrzyżowanie z szosą do Debre Damo. Krajobrazy są bardzo podobne do tych, jakie można zobaczyć np. w Arizonie albo Utah. Skojarzenia do Monument Valley nasuwają się od razu. Nieustanne zakrętasy i przepaście mogą też mrozić krew w żyłach albo powodować chorobę lokomocyjną.

Widoki po drodze z Aksum do Adigratu.
Dzień targowy w górskiej wiosce pomiędzy Aksum i Adigratem.

Około godziny 14. przyjechaliśmy do Wukro. Kierowca podwiózł nas pod drzwi naszego hotelu. Zarezerwowaliśmy pokój za 300 Birr za noc bez śniadania w Dibora Hotel. Hotel co prawda nie miał klasycznej recepcji i musieliśmy się zgłosić z naszą rezerwacją do pani kelnerki w restauracji na dole, ale był to pomijalny szczegół zwłaszcza, że przydzielony nam pokój był bardzo dobry. Tego dnia hotel był nieco opustoszały. Wszystko wskazywało, że jesteśmy jedynymi gośćmi. Prąd też wyszedł na spacer. Jak się później okazało w Wukro braki zasilania zdarzały się codziennie od rana aż do zmroku. Nam to zbytnio nie przeszkadzało, ale np., restauracje i sklepy niewątpliwie miały utrudnione życie. Przez to za dnia nie można było dostać dań, które są przyrządzane na elektrycznych sprzętach. Kawa była dostępna, ale tylko w wersji tradycyjnej, bo przygotowuje się ją na węglu drzewnym. Kawa z ekspresu, który jest w każdej, nawet najnędzniejszej etiopskiej spelunie, nie była dostępna za dnia.

Po rozpakowaniu niezbędnych rzeczy poszliśmy na pierwszy obchód Wukro. Tego dnia chcieliśmy jeszcze zobaczyć położony na obrzeżach miasteczka Wukro Cherkos, zapoznać się z dworcem autobusowym i znaleźć biuro informacji turystycznej.

Wukro to rozrośnięta wioska, która wzdłuż szerokiej głównej ulicy chciałaby już być miastem, ale przy bocznych nieutwardzonych uliczkach zdecydowanie jest jeszcze w trakcie planowania i ospałej budowy. Nie ma w tym miejscu żadnego uroku materialnego (oprócz kościoła) i prawdopodobnie próżno byłoby szukać Wukro w ofertach klasycznych biur wycieczkowych. Jest tu jednak sporo romantyzmu zagubionej osady na końcu etiopskiego świata. Można też powiedzieć, że jest to twór przypominający nieco westernowe miasteczko z dzikiego zachodu. Z okien naszego pokoju hotelowego widać było koniec miasta i rozległą prawdopodobnie półpustynię aż po horyzont. W dniu naszego przyjazdu, takie miałem odczucie, byliśmy jedynymi bladymi twarzami w okolicy.



Wukro, kilka przecznic od głównej drogi. Widok z naszego hotelu.

Wukro. Główna ulica.

Pierwsza nasza myśl była taka, że obejrzymy jedynie Wukro Cherkos i czym prędzej, już następnego dnia rano, rezygnując z odwiedzenia innych kościołów w okolicy, wyjedziemy do Mekele. Każdy, kto tu przyjedzie musi mieć bowiem świadomość, że nie ma tu zasiedziałych białych ludzi, a turyści pojawiają się rzadko. Większość z nich korzysta z drogich wycieczek organizowanych w Mekele, Adigradzie albo w Aksum. Z tego powodu podczas przechadzki stanowiliśmy lokalną atrakcję i towarzyszyły nam okrzyki „you, you” albo „faranji”. Trzeba mieć tego świadomość i zaakceptować, przyjechać z touroperatorem albo nie przyjeżdżać tu w ogóle. My wybraliśmy to pierwsze rozwiązanie. Myślimy też, że było to najlepsze wyjście. Warto w takim wypadku nauczyć się słówka „habishat”, które skutecznie ucisza w szczególności dzieciaki albo próbować wejść z humorem z takim krzykaczem w określoną interakcję, np. także wytykać go „you, you” lub wystawić rękę domagając się z uśmiechem pieniędzy.

Wukro Cherkos to najłatwiej dostępny z wszystkich rock hewn churches w Tigray. Kościółek już z zewnątrz wygląda bardzo interesująco. W większości wykuto go z jednej skały i tylko nieznaczna część została tradycyjnie nadbudowana. Wewnątrz znajdują się ciekawe freski. Niestety ich urody i znaczenia w większości trzeba się domyślać, gdyż znajdują się w tragicznym stanie. W tutejszych kościołach po raz kolejny jak na dłoni widać, że Etiopia nie dba o zachowanie swojego dziedzictwa i źródła przychodu. Naszym zdaniem jeszcze kilka lat takich rządów i w Tigray nie będzie już kościołów z freskami. Sprawa wygląda podobnie jak z freskami w Ajancie (Maharashtra), które przetrwały przez ponad tysiąc lat i uległy szybkiemu zniszczeniu niedługo po ich odkryciu w 1839 roku, gdy największe szkody powodowali pierwsi kolonialni turyści z pochodniami. Obecnie są tam widoczne tylko szczątkowe freski w dwóch chyba świątyniach-jaskiniach. Wracając do Tigray trzeba przyznać, że Wukro Cherkos jest bardzo piękny. Nocując w Wukro albo nawet mając choćby dwie godziny postoju warto zobaczyć to cudo. Po powrocie do miasteczka poszliśmy do restauracji. Nadal nie było prądu, co znacznie ograniczyło zakres dostępnych dań z karty. Agnieszka nie mogła zamówić pizzy... Ja otrzymałem swoje zamówienie, czyli injerę z injerą (fasting firfir). Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło. Po pewnym czasie przysiadł się do nas właściciel restauracji. Efekt był taki, że po kolacji zostaliśmy zaproszeni do czegoś w rodzaju prywatnego VIP-room, gdzie młoda i piękna żona pana właściciela, nieco przymuszona przez spragnionego kontaktu z faranji męża, takie odniosłem wrażenie, urządziła nam coffee ceremony. Do hotelu dotarliśmy późną i ciemną nocą, która zaczyna się tu ok. 19.00 (13.00 czasu liczonego na sposób etiopski), już w dużo lepszych nastrojach, także co do dnia następnego. W drodze do hotelu samozwańczo asystował nam jakiś chłopiec, który tak bardzo chciał zostać nazajutrz naszym przewodnikiem, że zdołaliśmy się z nim rozstać prawie siłowo dopiero pod drzwiami naszego pokoju. Trochę się martwiłem, że będzie na nas czekał jutro rano przed hotelem. Całe szczęście nie czekał.

Wokro Cherkos. Ksiądz z parafianinem.
Wukro Cherkos.

17 stycznia 2016 r.

Wstęp do każdego kościółka w Tigray to spory wydatek - 150 Birr za osobę. Do tego ksiądz, o ile go znajdziemy, zazwyczaj będzie oczekiwał jeszcze dodatkowej opłaty na usługę klucza i za asystę przy zwiedzaniu kościoła. Między innymi z tego powodu warto z góry zaplanować, które kościoły w Tigray nas interesują. Wszystkich, a jest ich tu bardzo dużo, z jednej strony nie ma sensu oglądać, a z drugiej strony nie wystarczyłoby na to czasu podczas kilku pobytów w Etiopii. Dojście do wielu kościołów wymaga dobrej kondycji i sprawności fizycznej. Dodatkowo w praktyce nie istnieją żadne czytelne oznaczenia dróg prowadzących do zabytków. Zazwyczaj, aby osiągnąć cel trzeba odbyć rodzaj wycieczki górskiej. Czasem trasa jest bardzo trudna, chwilami bywa nawet niebezpieczna. Jest tak np. w przypadku Abuna Yemata Guh. Po lekturze przewodnika i konsultacji z Yemene, o którym będzie poniżej, Agnieszka, choć niejedno już widziała, stwierdziła, że do tego kościoła za żadne skarby świata się nie wybiera.

Z tego powodu pierwotnie założyliśmy, że zwiedzimy, oprócz Wukro Cherkos, tylko trzy kościoły położone najbliżej Wukro, czyli Mikael Milhaizengi, Petros we Paulos i Medhane Alem Kesho. Wszystkie trzy znajdują się w tzw. Takatisfi Cluster i co do zasady można je zwiedzić jednego dnia dojeżdżając do wioski komunikacją publiczną i atakując je „z buta”.

Poprzedniego dnia próbowaliśmy odnaleźć w Wukro biuro informacji turystycznej, ale bez powodzenia. Zostało ono przeniesione do nowego budynku muzeum. Tam zaś nie chciało nam się iść. Woleliśmy zwiedzić kościół. Co ciekawe, gdy wymienialiśmy w banku pieniądze kasjer, który nas obsługiwał podał nam telefon do niejakiego Yemene – swojego znajomego i rzekomo pracownika biura informacji turystycznej. Nie przywiązaliśmy wówczas większej wagi to tej informacji i nie zadzwoniliśmy.

We wszystkich naszych przewodnikach autorzy zawarli bardzo niepokojące informacje odnośnie samotnego zwiedzania kościołów w prowincji Tigray. Głównym „zagrożeniem” ma być wioskowa dziatwa, która ma napastować białasków domagając się mamony, długopisów, względnie cukierków. Jak już wspominaliśmy mieliśmy cukierki. Podobno miały się też zdarzać obrzucania kamieniami ludzi, którzy nie zadośćuczynili takim roszczeniom. Ergo, przewodniki doradzają wynajęcie lokalnego przewodnika, jako gwarancji bezpieczeństwa.

Z tego powodu planowaliśmy umówić się z jakimś chłopcem na miejscu, aby przespacerował się z nami po okolicy. Na dworcu w Wukro znaleźliśmy minibus jadący do Adigratu, którym chcieliśmy dojechać do wioski Dinglet. Wówczas przyplątał się do nas jakiś chłopak, który mienił się „przewodnikiem” i zaoferował swoje usługi. Za całą wycieczkę z nami zażądał 200 Birrów. Stargowaliśmy do 100. Jeszcze w Wukro nasz przewodnik wysiadł i poinformował nas, że teraz zajmie się nami jego przyjaciel, który nie pytając nas o zdanie usadowił się w busiku i już na wstępie stwierdził, że nasz plan zwiedzenia trzech kościołów w Takatisfi Cluster to bardzo dużo chodzenia i zaproponował cenę 250 Birrów za usługę. Nie zgodziliśmy się na podwyższoną cenę. Mimo tego chłopak nie wysiadł z busa. Dodatkowo okoliczności wskazywały, że płacimy też za bilet naszego przewodnika. Po protestach odzyskałem 10 Birr za jeden bilet. Zadziwiające jest przekonanie lokalsów, że faranji nie potrafią liczyć do stu i z ochotą zapłacą za co drugiego pasażera.

Po około 20 minutach jazdy wysiedliśmy z busika i poszliśmy polną drogą w kierunku wzgórz i kryjącego się gdzieś kościoła Medhane Alem Kesho. Szybko okazało się, całe szczęście, że narzucony nam przewodnik jest bardzo fajnym i ciekawym człowiekiem. Jakimś cudem był to ten sam Yemene, którego rekomendowano nam wczoraj w banku. Rzeczywiście był on pracownikiem muzeum i biura informacji turystycznej.

Droga do Medhane Alem Kesho zajmuje ok. 40 minut wolnym krokiem. Szliśmy przez pola i wśród z rzadka rozrzuconych domów. Była susza i nie widać było żadnych upraw. Wprost nieprawdopodobne wydawało się wyżywienie zwierząt gospodarskich, nie mówiąc o ludziach. Końcówka szlaku okazała się być całkiem stromym podejściem na krawędź klifu, gdzie ukrywał się nowy kościółek. Z urwiska roztaczał się piękny panoramiczny widok na okolicę. Położony nieco dalej prawdziwy Medhane Alem Kesho jest malutki i bardzo stary. Podobno jest to najstarszy lub jeden z najstarszych skalnych kościołów w Tigray. Żaden z naszych przewodników jednak go nie datował. Skoro jednak sąsiednia świątynia podobno pochodzi z VIII w. n. e., to ta budowla nie może być młodsza. W środku nie ma malowideł. Są tylko płaskorzeźby. Ksiądz, który dwoma patykami na sznurku otworzył nam drzwi zabezpieczone tajemniczym zamkiem, w środku zapalił osadzony na długim kiju kaganek, abyśmy mogli cokolwiek zobaczyć w ciemności wnętrza. Za kościołem (trzeba obejść mur zewnętrzny z lewej strony) jest źródło z podobno cudowną leczniczą wodą. Ścieżka do źródełka wiedzie nas bezpośrednio nad bardzo wysokim urwiskiem, ale na szczęście roślinność zasłania widok i chroni od ewentualnej palpitacji serca. Kościół i okolica to oazy spokoju, naturalnego piękna i nastroju. Wioska u podstawy klifu jest żywcem przeniesiona co najwyżej z XIX wieku. Potrafi urzec i zasmucić jednocześnie. Przykre wrażenie robi, gdy widzimy jak żyją i pracują tu dzieci. Dla sprawiedliwości trzeba jednak odnotować, że po drodze mijaliśmy całkiem sensownie wyglądającą szkołę.

Niestety nie udało nam się zobaczyć dwóch pozostałych kościółków położonych w Takatisfi Cluster. Obaj księża byli nieobecni. Widać zajmowali się bardziej utylitarnymi czynnościami albo wizytowali duszpastersko kolegów z innych parafii i ich rodziny. W związku z tym przeszliśmy się po okolicy oglądając z daleka Petros We Paulos i Mikael Milhaizengi, a w tym imponującą drabinę, która prowadzi do tego ostatniego po pionowym klifie.

Do Wukro wróciliśmy późnym popołudniem autobusem publicznym, który złapaliśmy na drodze z Adigratu do Wukro. Resztę dnia spędziliśmy na kolacji i przy piwie z Yemene. Postanowiliśmy, że zostajemy w Wukro i następnego dnia razem pojedziemy do położonego w Gheralta Cluster Abuna Abraham Debre Tsion. Umówiliśmy się na telefon o szóstej rano i spotkanie na dworcu pół godziny później. Yemene chciał 200 Birr za jutrzejszą wycieczkę z nami. Dostawa prądu została wznowiona, ale nie mogliśmy się połączyć z internetem. Nie pozostało nam nic innego jak pójść spać.

Medhane Alem Kesho.

Medhane Alem Kesho. Otwieranie zamka.

Medhane Alem Kesho. Widok z klifu na północny zachód.

Postrach autorów naszych przewodników. No po prostu strach się bać.

18 stycznia 2016 r.

Rano zeszliśmy na zamówione dzień wcześniej śniadanie i zaczęły się kłopoty. Na śniadanie czekaliśmy 40 minut i nie obyło się bez ponaglania pana właściciela i jego personelu. Yemene nie odbierał telefonu. Gdy dzień wcześniej żegnaliśmy się on został jeszcze w restauracji u nas w hotelu i podrywał najładniejszą kelnerkę. Wszystko wskazywało, że będziemy musieli sobie radzić sami.

Gdy zbliżaliśmy się do dworca Yemene oddzwonił. Jego głos wskazywał, że nie wie nawet jaki jest rok, nie mówiąc o naszym planie na dzień dzisiejszy. Mimo tego po kilku minutach pojawił się i pojechaliśmy we trójkę następnym autobusem ok. 07.30. Ten pojazd też odpalał tylko na popych. Po około godzinie wysiedliśmy w wiosce Dugem. Tam zaczyna się „szlak” do Abuna Abraham Debre Tsion. Trzeba tu dotrzeć najwcześniej jak to możliwe, gdyż autobusy jeżdżą rzadko i może się zdarzyć, że po południu będziemy mieli problemy z powrotem. Abuna Abraham Debre Tsion jest w liturgicznym użytku, podobnie jak pozostałe tutejsze rock hevn churches, tylko od baaardzo wielkiego święta, co oznacza, że przed przyjazdem wypada sprawdzić, czy ksiądz jest w okolicy.

Droga z wioski i wdrapanie się na płaskowyż zajmuje nie mniej niż godzinę. Gdy zbliżamy się do góry wygląda ona imponująco i niedostępnie. Jednak ścieżka jest poprowadzona bardzo rozsądnie i nawet bez specjalnej górskiej zaprawy bez trudu można sobie poradzić. Widoki po drodze i ze szczytu są przepiękne. Ponownie krajobraz jest rodem z Arizony albo Utah. Cały łańcuch wzgórz Gheralta ozdobiony jest skalnymi kościołami, a w tym chyba najsłynniejszym Abuna Yemata Guh (gdzie nie wolno mi było pojechać...). Kościół Abuna Abraham Debre Tsion jest bardzo ładnie położony. Choć z zewnątrz nie wygląda ciekawie, to interesujące jest jego wnętrze, a w szczególności warte zobaczenia są freski i podział przestrzeni monolitycznymi kolumnami. Po raz kolejny utwierdziliśmy się w przekonaniu, że Etiopczycy nie dbają o swoje dziedzictwo. Gdy np. zapytałem, dlaczego niektóre postacie świętych lub apostołów mają wydrapane oczy albo twarze, podejrzewając, że jest to wynik najazdu ościennych muzułmańskich ludów, ksiądz z pomocą naszego przewodnika wyjaśnili nam, że nic takiego nie miało miejsca. Uszkodzenia, o które pytałem są świeże. Spowodowali je robotnicy instalujący w kościele prąd, którzy nieostrożnie przystawiali drabinę. Ciekawe jak to jest, że lampa błyskowa jest w takim miejscu niedopuszczalna. Można natomiast zdrapać fresk aż do gołej skały przez niedbalstwo robotników. Znaczne uszkodzenia fresków spowodowała tu też wilgoć.


Abuna Abraham Debre Tsion.
Abuna Abraham Debre Tsion. Podejście.

Abuna Abraham Debre Tsion. Widoki.

Abuna Abraham Debre Tsion. Widok na pasmo Gheralta.

Abuna Abraham Debre Tsion.

Abuna Abraham Debre Tsion.

Abuna Abraham Debre Tsion.

Abuna Abraham Debre Tsion. Widok z cmentarza.
Resztę dnia po powrocie do Wukro spędziliśmy z Yemene planując, gdzie spędzić Timkat. Za jego radą postanowiliśmy pojechać jutro do Mekele i spędzić tam noc. Alternatywnie mogliśmy złapać popołudniowy samolot do Addis Ababy albo próbować dojechać lądem do Desie albo Woldia.

Reasumując chcę powiedzieć, że nie przypuszczałem, że spędzimy w Wukro łącznie trzy noce i że będę szczerze żałował opuszczając to dziwne miejsce. Nie ma tu turystów i białych prawie w ogóle. Dwie grupy białasków zobaczyliśmy dopiero ostatniego wieczoru w mieście. Jedną grup stanowili Francuzi, którzy zamieszkali na jedną noc w naszym hotelu. Poruszali się wynajętym busem i opuszczali pojazd tylko w celu zobaczenia muzeum i Wukro Cherkos. Nawet kolację zjedli w hotelu i następnego dnia rano odjechali w kierunku Mekele. Druga grupa bladych twarzy to kilka uroczych Angielek w wieku emerytalnym, które widzieliśmy w hotelowej restauracji przy głównej ulicy także dopiero ostatniego wieczoru. Yemene wspominał, że w mieście bywa jakiś Amerykanin. Dzieciaki i podrostki wytykają białych palcami i okrzykują „faranji” albo „you, you”. Niewątpliwie też stanowiliśmy lokalną atrakcję. W jakiś jednak pokrętny sposób polubiliśmy to miejsce i jego mieszkańców, a największą atrakcją nie były wcale mury i malowidła w kościołach, ale dziwność tego miasta dla białego człowieka. Nie możemy też pominąć Yemene, który okazał się być bardzo ciekawym młodym człowiekiem. Niewątpliwie też przewodniki bardzo i w sposób nieuzasadniony przerysowują niebezpieczeństwa prowincji Tigray. Nas nic złego nie spotkało i myślę, że nic nam nie przydarzyłoby się, gdybyśmy szukali kościołów samodzielnie. Co najwyżej nie odnaleźlibyśmy żadnego z nich, bo są bardzo dobrze ukryte. Jest to też jedyna rzeczywista potrzeba umówienia się z jakimś miejscowym chłopakiem, aby pokazał drogę do interesującego nas kościoła i sprawdził, czy na miejscu będzie ksiądz, który nam otworzy świątynię.