16-18 stycznia 2016 r.
Rano 16 stycznia 2016 r.
pojechaliśmy tuktukiem na dworzec w Aksum. Tam okazało się, że
sprzyja nam szczęście i możemy pojechać do Wukro bezpośrednio
autobusikiem turystycznym. Uzgodniliśmy cenę na poziomie 350 Birr
za nas oboje. Przy obwodnicy miasta wsiedliśmy do luksusowego i
pustego autobusu. Wówczas wywiązała się kłótnia między naszym
kierowcą tuktuka, panem który na dworcu „sprzedał” informację o
autobusie jadącym do Mekele i kierowcą autobusu. Sprawa dotyczyła
sposobu rozliczenia między nimi naszych pieniędzy za przejazd. Cała
afera skończyła się dla nas dobrze. Pieniądze daliśmy panu
kierowcy, jak się później okazało, bardzo sympatycznemu. Ten
zapłacił pośrednikom wedle swojego uznania. My byliśmy zadowoleni
z bezpośredniego i wygodnego transportu do Wukro. Cena też była
dobra uwzględniając odległość i fakt, że w przypadku transportu
publicznego konieczna była przesiadka, a najprawdopodobniej dwie.
Droga z Aksum do Wukro, a
w szczególności odcinek do Adigratu jest przepiękny. Po drodze
mija się stanowisko archeologiczne w Yeha i skrzyżowanie z szosą
do Debre Damo. Krajobrazy są bardzo podobne do tych, jakie można
zobaczyć np. w Arizonie albo Utah. Skojarzenia do Monument Valley nasuwają
się od razu. Nieustanne zakrętasy i przepaście mogą też mrozić
krew w żyłach albo powodować chorobę lokomocyjną.
Widoki po drodze z Aksum do Adigratu. |
Dzień targowy w górskiej wiosce pomiędzy Aksum i Adigratem. |
Około godziny 14.
przyjechaliśmy do Wukro. Kierowca podwiózł nas pod drzwi
naszego hotelu. Zarezerwowaliśmy pokój za 300 Birr za noc bez
śniadania w Dibora Hotel. Hotel co prawda nie miał klasycznej
recepcji i musieliśmy się zgłosić z naszą rezerwacją do pani
kelnerki w restauracji na dole, ale był to pomijalny szczegół
zwłaszcza, że przydzielony nam pokój był bardzo dobry. Tego dnia
hotel był nieco opustoszały. Wszystko wskazywało, że jesteśmy jedynymi gośćmi. Prąd też wyszedł na spacer. Jak się później
okazało w Wukro braki zasilania zdarzały się codziennie od rana aż
do zmroku. Nam to zbytnio nie przeszkadzało, ale np., restauracje i
sklepy niewątpliwie miały utrudnione życie. Przez to za dnia nie
można było dostać dań, które są przyrządzane na elektrycznych
sprzętach. Kawa była dostępna, ale tylko w wersji tradycyjnej, bo
przygotowuje się ją na węglu drzewnym. Kawa z ekspresu, który
jest w każdej, nawet najnędzniejszej etiopskiej spelunie, nie była
dostępna za dnia.
Po rozpakowaniu
niezbędnych rzeczy poszliśmy na pierwszy obchód Wukro. Tego dnia
chcieliśmy jeszcze zobaczyć położony na obrzeżach miasteczka
Wukro Cherkos, zapoznać się z dworcem autobusowym i znaleźć biuro
informacji turystycznej.
Wukro to rozrośnięta
wioska, która wzdłuż szerokiej głównej ulicy chciałaby już być
miastem, ale przy bocznych nieutwardzonych uliczkach zdecydowanie
jest jeszcze w trakcie planowania i ospałej budowy. Nie ma w tym
miejscu żadnego uroku materialnego (oprócz kościoła) i
prawdopodobnie próżno byłoby szukać Wukro w ofertach klasycznych
biur wycieczkowych. Jest tu jednak sporo romantyzmu zagubionej osady
na końcu etiopskiego świata. Można też powiedzieć, że jest to
twór przypominający nieco westernowe miasteczko z dzikiego zachodu.
Z okien naszego pokoju hotelowego widać było koniec miasta i
rozległą prawdopodobnie półpustynię aż po horyzont. W dniu
naszego przyjazdu, takie miałem odczucie, byliśmy jedynymi
bladymi twarzami w okolicy.
Pierwsza nasza myśl była taka, że obejrzymy jedynie Wukro Cherkos i czym prędzej, już następnego dnia rano, rezygnując z odwiedzenia innych kościołów w okolicy, wyjedziemy do Mekele. Każdy, kto tu przyjedzie musi mieć bowiem świadomość, że nie ma tu zasiedziałych białych ludzi, a turyści pojawiają się rzadko. Większość z nich korzysta z drogich wycieczek organizowanych w Mekele, Adigradzie albo w Aksum. Z tego powodu podczas przechadzki stanowiliśmy lokalną atrakcję i towarzyszyły nam okrzyki „you, you” albo „faranji”. Trzeba mieć tego świadomość i zaakceptować, przyjechać z touroperatorem albo nie przyjeżdżać tu w ogóle. My wybraliśmy to pierwsze rozwiązanie. Myślimy też, że było to najlepsze wyjście. Warto w takim wypadku nauczyć się słówka „habishat”, które skutecznie ucisza w szczególności dzieciaki albo próbować wejść z humorem z takim krzykaczem w określoną interakcję, np. także wytykać go „you, you” lub wystawić rękę domagając się z uśmiechem pieniędzy.
Wukro Cherkos to
najłatwiej dostępny z wszystkich rock hewn churches w Tigray.
Kościółek już z zewnątrz wygląda bardzo interesująco. W
większości wykuto go z jednej skały i tylko nieznaczna część
została tradycyjnie nadbudowana. Wewnątrz znajdują się ciekawe
freski. Niestety ich urody i znaczenia w większości trzeba się
domyślać, gdyż znajdują się w tragicznym stanie. W tutejszych
kościołach po raz kolejny jak na dłoni widać, że Etiopia nie dba
o zachowanie swojego dziedzictwa i źródła przychodu. Naszym
zdaniem jeszcze kilka lat takich rządów i w Tigray nie będzie już
kościołów z freskami. Sprawa wygląda podobnie jak z freskami w
Ajancie (Maharashtra), które przetrwały przez ponad tysiąc lat i
uległy szybkiemu zniszczeniu niedługo po ich odkryciu w 1839 roku,
gdy największe szkody powodowali pierwsi kolonialni turyści z
pochodniami. Obecnie są tam widoczne tylko szczątkowe freski w
dwóch chyba świątyniach-jaskiniach. Wracając do Tigray trzeba
przyznać, że Wukro Cherkos jest bardzo piękny. Nocując w Wukro
albo nawet mając choćby dwie godziny postoju warto zobaczyć to
cudo. Po powrocie do miasteczka poszliśmy do restauracji. Nadal nie
było prądu, co znacznie ograniczyło zakres dostępnych dań z
karty. Agnieszka nie mogła zamówić pizzy... Ja otrzymałem swoje
zamówienie, czyli injerę z injerą (fasting firfir). Nie ma jednak
tego złego co by na dobre nie wyszło. Po pewnym czasie przysiadł
się do nas właściciel restauracji. Efekt był taki, że po kolacji
zostaliśmy zaproszeni do czegoś w rodzaju prywatnego VIP-room,
gdzie młoda i piękna żona pana właściciela, nieco przymuszona
przez spragnionego kontaktu z faranji męża, takie odniosłem
wrażenie, urządziła nam coffee ceremony. Do hotelu dotarliśmy
późną i ciemną nocą, która zaczyna się tu ok. 19.00 (13.00
czasu liczonego na sposób etiopski), już w dużo lepszych
nastrojach, także co do dnia następnego. W drodze do hotelu
samozwańczo asystował nam jakiś chłopiec, który tak bardzo
chciał zostać nazajutrz naszym przewodnikiem, że zdołaliśmy się
z nim rozstać prawie siłowo dopiero pod drzwiami naszego pokoju.
Trochę się martwiłem, że będzie na nas czekał jutro rano przed
hotelem. Całe szczęście nie czekał.
17 stycznia 2016 r.
Wstęp do każdego
kościółka w Tigray to spory wydatek - 150 Birr za osobę. Do tego
ksiądz, o ile go znajdziemy, zazwyczaj będzie oczekiwał jeszcze
dodatkowej opłaty na usługę klucza i za asystę przy zwiedzaniu
kościoła. Między innymi z tego powodu warto z góry zaplanować,
które kościoły w Tigray nas interesują. Wszystkich, a jest ich tu
bardzo dużo, z jednej strony nie ma sensu oglądać, a z drugiej
strony nie wystarczyłoby na to czasu podczas kilku pobytów w
Etiopii. Dojście do wielu kościołów wymaga dobrej kondycji i
sprawności fizycznej. Dodatkowo w praktyce nie istnieją żadne
czytelne oznaczenia dróg prowadzących do zabytków. Zazwyczaj, aby
osiągnąć cel trzeba odbyć rodzaj wycieczki górskiej. Czasem
trasa jest bardzo trudna, chwilami bywa nawet niebezpieczna. Jest tak
np. w przypadku Abuna Yemata Guh. Po lekturze przewodnika i
konsultacji z Yemene, o którym będzie poniżej, Agnieszka, choć
niejedno już widziała, stwierdziła, że do tego kościoła za
żadne skarby świata się nie wybiera.
Z tego powodu pierwotnie
założyliśmy, że zwiedzimy, oprócz Wukro Cherkos, tylko trzy
kościoły położone najbliżej Wukro, czyli Mikael Milhaizengi,
Petros we Paulos i Medhane Alem Kesho. Wszystkie trzy znajdują się
w tzw. Takatisfi Cluster i co do zasady można je zwiedzić jednego
dnia dojeżdżając do wioski komunikacją publiczną i atakując je
„z buta”.
Poprzedniego dnia
próbowaliśmy odnaleźć w Wukro biuro informacji turystycznej, ale
bez powodzenia. Zostało ono przeniesione do nowego budynku muzeum.
Tam zaś nie chciało nam się iść. Woleliśmy zwiedzić kościół.
Co ciekawe, gdy wymienialiśmy w banku pieniądze kasjer, który nas
obsługiwał podał nam telefon do niejakiego Yemene – swojego
znajomego i rzekomo pracownika biura informacji turystycznej. Nie
przywiązaliśmy wówczas większej wagi to tej informacji i nie
zadzwoniliśmy.
We wszystkich naszych
przewodnikach autorzy zawarli bardzo niepokojące informacje odnośnie
samotnego zwiedzania kościołów w prowincji Tigray. Głównym
„zagrożeniem” ma być wioskowa dziatwa, która ma napastować
białasków domagając się mamony, długopisów, względnie
cukierków. Jak już wspominaliśmy mieliśmy cukierki. Podobno miały
się też zdarzać obrzucania kamieniami ludzi, którzy nie
zadośćuczynili takim roszczeniom. Ergo, przewodniki doradzają
wynajęcie lokalnego przewodnika, jako gwarancji bezpieczeństwa.
Z tego powodu
planowaliśmy umówić się z jakimś chłopcem na miejscu, aby
przespacerował się z nami po okolicy. Na dworcu w Wukro znaleźliśmy
minibus jadący do Adigratu, którym chcieliśmy dojechać do wioski
Dinglet. Wówczas przyplątał się do nas jakiś chłopak, który
mienił się „przewodnikiem” i zaoferował swoje usługi. Za całą
wycieczkę z nami zażądał 200 Birrów. Stargowaliśmy do 100.
Jeszcze w Wukro nasz przewodnik wysiadł i poinformował nas, że
teraz zajmie się nami jego przyjaciel, który nie pytając nas o
zdanie usadowił się w busiku i już na wstępie stwierdził, że nasz plan
zwiedzenia trzech kościołów w Takatisfi Cluster to bardzo dużo
chodzenia i zaproponował cenę 250 Birrów za usługę. Nie
zgodziliśmy się na podwyższoną cenę. Mimo tego chłopak nie
wysiadł z busa. Dodatkowo okoliczności wskazywały, że płacimy
też za bilet naszego przewodnika. Po protestach odzyskałem 10 Birr
za jeden bilet. Zadziwiające jest przekonanie lokalsów, że faranji
nie potrafią liczyć do stu i z ochotą zapłacą za co drugiego
pasażera.
Po około 20 minutach
jazdy wysiedliśmy z busika i poszliśmy polną drogą w kierunku
wzgórz i kryjącego się gdzieś kościoła Medhane Alem Kesho.
Szybko okazało się, całe szczęście, że narzucony nam przewodnik
jest bardzo fajnym i ciekawym człowiekiem. Jakimś cudem był to ten sam Yemene, którego rekomendowano nam wczoraj w banku. Rzeczywiście był on pracownikiem muzeum i biura informacji turystycznej.
Droga do Medhane Alem
Kesho zajmuje ok. 40 minut wolnym krokiem. Szliśmy przez pola i
wśród z rzadka rozrzuconych domów. Była susza i nie widać było
żadnych upraw. Wprost nieprawdopodobne wydawało się wyżywienie
zwierząt gospodarskich, nie mówiąc o ludziach. Końcówka szlaku
okazała się być całkiem stromym podejściem na krawędź klifu,
gdzie ukrywał się nowy kościółek. Z urwiska roztaczał się
piękny panoramiczny widok na okolicę. Położony nieco dalej prawdziwy Medhane Alem Kesho jest
malutki i bardzo stary. Podobno jest to najstarszy lub jeden z
najstarszych skalnych kościołów w Tigray. Żaden z naszych
przewodników jednak go nie datował. Skoro jednak sąsiednia
świątynia podobno pochodzi z VIII w. n. e., to ta budowla nie może
być młodsza. W środku nie ma malowideł. Są tylko płaskorzeźby.
Ksiądz, który dwoma patykami na sznurku otworzył nam drzwi
zabezpieczone tajemniczym zamkiem, w środku zapalił osadzony na
długim kiju kaganek, abyśmy mogli cokolwiek zobaczyć w ciemności
wnętrza. Za kościołem (trzeba obejść mur zewnętrzny z lewej
strony) jest źródło z podobno cudowną leczniczą wodą. Ścieżka
do źródełka wiedzie nas bezpośrednio nad bardzo wysokim
urwiskiem, ale na szczęście roślinność zasłania widok i chroni
od ewentualnej palpitacji serca. Kościół i okolica to oazy
spokoju, naturalnego piękna i nastroju. Wioska u podstawy klifu jest
żywcem przeniesiona co najwyżej z XIX wieku. Potrafi urzec i
zasmucić jednocześnie. Przykre wrażenie robi, gdy widzimy jak żyją
i pracują tu dzieci. Dla sprawiedliwości trzeba jednak odnotować, że
po drodze mijaliśmy całkiem sensownie wyglądającą szkołę.
Niestety nie udało nam
się zobaczyć dwóch pozostałych kościółków położonych w
Takatisfi Cluster. Obaj księża byli nieobecni. Widać zajmowali się
bardziej utylitarnymi czynnościami albo wizytowali duszpastersko
kolegów z innych parafii i ich rodziny. W związku z tym przeszliśmy
się po okolicy oglądając z daleka Petros We Paulos i Mikael
Milhaizengi, a w tym imponującą drabinę, która prowadzi do tego
ostatniego po pionowym klifie.
Do Wukro wróciliśmy
późnym popołudniem autobusem publicznym, który złapaliśmy na
drodze z Adigratu do Wukro. Resztę dnia spędziliśmy na kolacji i
przy piwie z Yemene. Postanowiliśmy, że zostajemy w Wukro i
następnego dnia razem pojedziemy do położonego w Gheralta Cluster
Abuna Abraham Debre Tsion. Umówiliśmy się na telefon o szóstej
rano i spotkanie na dworcu pół godziny później. Yemene chciał 200 Birr za jutrzejszą wycieczkę z nami. Dostawa prądu
została wznowiona, ale nie mogliśmy się połączyć z internetem.
Nie pozostało nam nic innego jak pójść spać.
Medhane Alem Kesho. |
Medhane Alem Kesho. Otwieranie zamka. |
Medhane Alem Kesho. Widok z klifu na północny zachód. |
18 stycznia 2016 r.
Rano zeszliśmy na
zamówione dzień wcześniej śniadanie i zaczęły się kłopoty. Na
śniadanie czekaliśmy 40 minut i nie obyło się bez ponaglania pana
właściciela i jego personelu. Yemene nie odbierał telefonu. Gdy
dzień wcześniej żegnaliśmy się on został jeszcze w restauracji
u nas w hotelu i podrywał najładniejszą kelnerkę. Wszystko
wskazywało, że będziemy musieli sobie radzić sami.
Gdy zbliżaliśmy się do
dworca Yemene oddzwonił. Jego głos wskazywał, że nie wie nawet
jaki jest rok, nie mówiąc o naszym planie na dzień dzisiejszy.
Mimo tego po kilku minutach pojawił się i pojechaliśmy we trójkę
następnym autobusem ok. 07.30. Ten pojazd też odpalał tylko na
popych. Po około godzinie wysiedliśmy w wiosce Dugem. Tam zaczyna
się „szlak” do Abuna Abraham Debre Tsion. Trzeba tu dotrzeć
najwcześniej jak to możliwe, gdyż autobusy jeżdżą rzadko i może
się zdarzyć, że po południu będziemy mieli problemy z powrotem.
Abuna Abraham Debre Tsion jest w liturgicznym użytku, podobnie jak pozostałe tutejsze rock hevn churches, tylko od baaardzo wielkiego
święta, co oznacza, że przed przyjazdem wypada sprawdzić, czy
ksiądz jest w okolicy.
Droga z wioski i wdrapanie się na
płaskowyż zajmuje nie mniej niż godzinę. Gdy zbliżamy się do góry
wygląda ona imponująco i niedostępnie. Jednak ścieżka jest
poprowadzona bardzo rozsądnie i nawet bez specjalnej górskiej
zaprawy bez trudu można sobie poradzić. Widoki po drodze i ze
szczytu są przepiękne. Ponownie krajobraz jest rodem z Arizony albo
Utah. Cały łańcuch wzgórz Gheralta ozdobiony jest skalnymi
kościołami, a w tym chyba najsłynniejszym Abuna Yemata Guh (gdzie
nie wolno mi było pojechać...). Kościół Abuna Abraham Debre Tsion jest bardzo ładnie
położony. Choć z zewnątrz nie wygląda ciekawie, to interesujące
jest jego wnętrze, a w szczególności warte zobaczenia są
freski i podział przestrzeni monolitycznymi kolumnami. Po raz kolejny utwierdziliśmy się w przekonaniu, że
Etiopczycy nie dbają o swoje dziedzictwo. Gdy np. zapytałem,
dlaczego niektóre postacie świętych lub apostołów mają
wydrapane oczy albo twarze, podejrzewając, że jest to wynik najazdu
ościennych muzułmańskich ludów, ksiądz z pomocą naszego
przewodnika wyjaśnili nam, że nic takiego nie miało miejsca.
Uszkodzenia, o które pytałem są świeże. Spowodowali je robotnicy
instalujący w kościele prąd, którzy nieostrożnie przystawiali
drabinę. Ciekawe jak to jest, że lampa błyskowa jest w takim
miejscu niedopuszczalna. Można natomiast zdrapać fresk aż do gołej
skały przez niedbalstwo robotników. Znaczne uszkodzenia fresków spowodowała tu też wilgoć.
Abuna Abraham Debre Tsion. |
![]() |
Abuna Abraham Debre Tsion. Podejście. |
Abuna Abraham Debre Tsion. Widoki. |
Abuna Abraham Debre Tsion. Widok na pasmo Gheralta. |
Abuna Abraham Debre Tsion. |
Resztę dnia po powrocie do Wukro spędziliśmy z Yemene planując, gdzie spędzić Timkat. Za
jego radą postanowiliśmy pojechać jutro do Mekele i spędzić tam
noc. Alternatywnie mogliśmy złapać popołudniowy samolot do Addis
Ababy albo próbować dojechać lądem do Desie albo Woldia.
Reasumując chcę
powiedzieć, że nie przypuszczałem, że spędzimy w Wukro łącznie
trzy noce i że będę szczerze żałował opuszczając to dziwne
miejsce. Nie ma tu turystów i białych prawie w ogóle. Dwie grupy
białasków zobaczyliśmy dopiero ostatniego
wieczoru w mieście. Jedną grup stanowili Francuzi, którzy zamieszkali
na jedną noc w naszym hotelu. Poruszali się wynajętym busem i
opuszczali pojazd tylko w celu zobaczenia muzeum i Wukro
Cherkos. Nawet kolację zjedli w hotelu i następnego dnia rano odjechali w kierunku Mekele.
Druga grupa bladych twarzy to kilka uroczych Angielek
w wieku emerytalnym, które widzieliśmy w hotelowej restauracji przy głównej
ulicy także dopiero ostatniego wieczoru. Yemene wspominał, że w mieście bywa
jakiś Amerykanin. Dzieciaki i podrostki wytykają białych palcami i
okrzykują „faranji” albo „you, you”. Niewątpliwie też
stanowiliśmy lokalną atrakcję. W jakiś jednak pokrętny sposób
polubiliśmy to miejsce i jego mieszkańców, a największą atrakcją
nie były wcale mury i malowidła w kościołach, ale dziwność tego
miasta dla białego człowieka. Nie możemy też pominąć Yemene, który okazał się być bardzo ciekawym młodym człowiekiem. Niewątpliwie też przewodniki bardzo
i w sposób nieuzasadniony przerysowują niebezpieczeństwa prowincji
Tigray. Nas nic złego nie spotkało i myślę, że nic nam nie
przydarzyłoby się, gdybyśmy szukali kościołów samodzielnie. Co
najwyżej nie odnaleźlibyśmy żadnego z nich, bo są bardzo dobrze
ukryte. Jest to też jedyna rzeczywista potrzeba umówienia się z
jakimś miejscowym chłopakiem, aby pokazał drogę do interesującego
nas kościoła i sprawdził, czy na miejscu będzie ksiądz,
który nam otworzy świątynię.